środa, 15 grudnia 2010

Let the Force be with me

Co można przewieźć w bagażu podręcznym? Wiadomo: nic niebezpiecznego. Problem w tym, że niebezpieczne może być wszystko, od pasty do zębów po wsuwki do włosów. Swego czasu niebezpieczne były nawet klopsiki mielone, bo owinięte w aluminiową folię.

Prezent mikołajkowy dla Księżniczki niebezpieczny teoretycznie nie był - bo co złego można komu zrobić różowym pamiętniczkiem ze złotą kłódeczką i pierzastym długopisem? (Wiem, wiem, róż jest niebezpieczny, kiedy przekracza wartość krytyczną, ale tak samo niebezpieczny jest nawet twarożek, bo i nim można np. udusić pilota.) O pamiętniczek więc się nie bałam. Gorzej było z prezentem dla Gieniusza. Postanowiłam postawić wszystko na jedną kartę.

Pierwsze światełko w tunelu pojawiło się, kiedy jedna ze stojących przede mną w kolejce do odprawy pań na sakramentalne: Płyny są? - odpowiedziała dumnie: Są! I zaczęła wyjmować:
- buteleczkę z wodą
- buteleczkę z kakao
- buteleczkę z wodą
- buteleczkę z mlekiem
- buteleczkę z wodą
- buteleczkę z żółtawym niewiadomoczym
- trzy buteleczki z wodą
- słoiczek z niezidentyfikowaną papką
- buteleczkę z wodą - itd.

Buteleczek było na oko ze 40, a pani - żeby udowodnić, że w żadnej z nich nie ma roztworu cyjanku - musiała upić łyk z każdej z nich. Po piętnastym takim łyku (papka) na jej twarzy zaczęło malować się szczere obrzydzenie, w tym czasie dziecko płakało, ludzie przytupywali z niecierpliwością nogami, a pracownik lotniska wyraźnie miał wszystkiego dość.

Następna była pani, która przez dobre 10 minut upierała się, że olbrzymi drewniany tłuczek w żadnym wypadku nie jest bronią tępą, nie przypomina kija bejsbolowego, więc dlaczego ona nie może go przewieźć, no dlaczego, ale dlaczego? Pracownik lotniska zaczynał mieć coraz bardziej nieobecne spojrzenie.

Kolejny pan przewoził wybielającą pastę do zębów. I nie mógł, absolutnie nie mógł tej pasty wyrzucić, nie ma mowy, bez pasty życia sobie nie wyobrażał, apokalipsa. Wszyscy oczekujący w kolejce aż przestali przytupywać, zaciekawieni: wyrzuci pastę czy zrezygnuje z lotu? Pracownik lotniska wyglądał, jakby miał rwać włosy z głowy. Światełko w tunelu było coraz większe.

Przyszła kolej na mnie. Pracownik prześwietlił bagaż i machnął ręką. Ułamek sekundy później zreflektował się jednak. - Co to jest? - spytał, mrużąc oczy i wpatrując się w mój bagaż.
- Eee - miałam nadzieję, że ominie mnie to pytanie.
- To takie długie, co to jest? - wpił we mnie podejrzliwe spojrzenie.
Wyprostowałam się dumnie i odpowiedziałam z godnością:
- Miecz świetlny Jedi, proszę pana.

Mina pracownika lotniska - bezcenna. :)

PS: Tak - zgłupiał do tego stopnia, że mnie z tym potencjalnie kosmicznym zagrożeniem wpuścił na pokład. Za co Gieniusz do dziś jest mu niezmiernie wdzięczny, rodzice Gieniusza jakby nieco mniej (bo miecz kwiczy).

sobota, 4 grudnia 2010

Prawda, płoty i druty

- A może pani podpisze petycję? - zaproponował uprzejmie Pan w Wielkich Okularach. Niczego podpisywać nie miałam zamiaru, ale ciekawość wzięła górę. W końcu byłam tam służbowo.
- A po co ta petycja?

Okularnik rozpromienił się w mgnieniu oka, zerknął z dumą na stojącego obok Pana w Fufajce (w małych okularach). Fufajka przysunął się nieznacznie. - Chodzi o lasy państwowe - wyjaśnił.
- Aha - kiwnęłam głową. - A co z tymi lasami?
- No, przecież prywatyzować chcą! - Okularnik zagrzmiał świętym oburzeniem. Fufajka przytaknął tak gorliwie, że przez chwilę bałam się, że okularki spadną mu z nosa.

- Aha - sytuacja zaczęła mi się podobać. - Ale wie pan, ja to się nie znam. A to źle, że prywatyzować chcą?
- Bardzo źle! - pisnął Fufajka.
- Bardzo bardzo - przyświadczył Okularnik.
- A czemu? - pytałam dalej niewinnie. Wokół nas zaczęła już gromadzić się grupka zainteresowanych seniorów.
- Bo jak sprywatyzują, to już Pani nie będzie mogła do żadnego lasu nigdy wejść! - wytoczył argumenty Okularnik.

- Ojej - zmartwiłam się całkiem poważnie. - Ale tak w ogóle do żadnego? Już zupełnie nigdy?
- Nigdy! - przyznał z satysfakcją Fufajka. - Wszystko będzie ogrodzone wysokim płotem. Wszystko. Takim na dwa metry. Kolczastym. Nigdzie wtedy nie wejdziesz. Nigdzie.
- To straszne - zmartwiłam się posłusznie, gdzieś tam w tyle głowy odnotowując fakt, że dość szybko przestałam być "panią". - Ale panowie tak serio? Bez przesady?
- Bez - potrząsnął głową Fufajka. - Sama prawda, płoty i druty.
- I jeziora też sprywatyzują! - dorzucił Okularnik. - I nigdzie nie popływasz, nie odpoczniesz w wakacje. Wszystko nam zabiorą!
- Kto? - nie mogłam się powstrzymać.
- Oni! - zamachał rękami Okularnik.

- Aaa - pokiwałam ze zrozumieniem głową. No, jak Oni, to już przepadło. W kieszeni zadzwonił mi telefon, więc postanowiłam skończyć dyskusję. - To straszne, panowie. Ale ja nie mam dowodu przy sobie, to co teraz?
- To bardzo źle - zmartwili się panowie. Zgodziłam się z nimi i odeszłam na bok odebrać telefon.
- Widzi pani, taka młoda dziewczyna, a taka mądra - usłyszałam jeszcze za sobą głos Fufajki. - Może pani podpisze petycję...?

piątek, 3 grudnia 2010

Thanks for your time

Zachciało mi się do Wicklow. Wszystko dlatego, że niespodziewanie okazało się, że mam jeszcze urlop (i nie, oczywiście NIE mogę wykorzystać go między świętami a sylwestrem). Niby nic prostszego: wejść na stronę Ryanaira i kupić bilet na czwartek. Ha.

Wypełnienie wszystkiego na stronie zajęło mi trzy minuty. A potem na monitorze pojawiło się niepokojące: "rezerwacja nie została zrealizowana". Wszystko robiłam tak, jak zwykle, więc trochę mnie to zaskoczyło - ale tylko trochę, bo przecież każdy system może strzelić focha. A poza tym - wiadomo - zima stulecia, może śniegu do irlandzkiej serwerowni nawiało i mają tam kataklizm, różnie to bywa. Wypełniłam wszystko jeszcze raz, potem drugi i trzeci. Nic.

Zadzwoniłam do R.
- Brat, chcę cię odwiedzić z zaskoczenia, ale musisz kupić mi bilety - zaczęłam bez wstępów. Brat chyba usłyszał w moim głosie tę nutkę, która podpowiada, że nie warto dyskutować i zgodził się bez namysłu. Ale "The operation he requested was not possible at the moment". Ok.

Zadzwoniłam do A., właścicielki Innej Karty.
- Słuchaj - tłumaczę. - Jest tak i tak, spróbuj ty.
Spróbowała: nic. Zadzwoniłam do B., C., i D. - właścicieli Jeszcze Innych Kart. Nic. Z zimnego poranka tymczasem zrobiło się zimne południe.

Po głowie zaczęła mi nieśmiało chodzić piosenka Gotye. Zadzwoniłam do Ryanaira: "Przepraszamy, linia abonencka uszkodzona". Kolejny Ryanair przeprosił mnie serdecznie, ale transakcji nie zrealizował, bo "asystent w tej chwili prowadzi inną rozmowę, prosze poczekać na lini". Która to linia za pięć minut została tajemniczo uszkodzona, a Gotye w mojej głowie zaczął przytupywać z radością:
Your call is valuable
It's very valuable
We hope this doesn't inconvenience you
Because you're valuable
You're so very valuable!

"You have been placed in queue" - oznajmił trzeci Ryanair, a bilety podskoczyły o 30 euro. Do wieczora zaangażowałam w Sprawę jeszcze rodziny B. i A., ale oni też zostali umieszczeni w kolejce, a miejsca w samolocie na czwartek się skończyły. Zaklęłam brzydko i poszłam spać. Bilety kupiłam dwa dni później, na niedzielę.

- A wiesz co? - zadzwonił w czwartek Brat. - Na Wyspie spadł śnieg, wszystkie czwartkowe loty odwołane.
I jak tu nie wierzyć, że głupi ma szczeście? :))

piątek, 26 listopada 2010

Zimne żeberka są złe

Jest zimno. Gdy jest zimno, to rozum zapada w sen zimowy, a kiedy rozum śpi, wszyscy wiemy, co się budzi. Jakby tego było mało, do pełni szczęścia mam jeszcze szron za oknem, po obu stronach szyby.

Po obu, bo wysiadły kaloryfery. Tak po cichutku, bez wzbudzania podejrzeń: przecież wyłączyłam je przed wyjazdem, nic dziwnego, że są lodowate. Do rana już będą ciepłe, prawda?
Nieprawda.

Fachowiec kazał odpowietrzyć. Nie powiedział, którym zaworem, ale są tylko trzy, w końcu musiałam trafić na właściwy. Położyłam się spać, naiwnie wierząc, że letnie żelastwo do rana zrobi się przyjemnie gorące.
Nie zrobiło się.

- Dziwne - cmoknął Fachowiec. Ten sam, który tłumaczył nam, że prysznic się bierze "strumieniem wody w dół". Pocmokał, pomruczał i kazał spuścić trochę wody z kaloryfera.

Nie sprecyzował ile, więc na wszelki wypadek podstawiłam wiaderko pod zawór. Zawór odkręcał się koszmarnie trudno, co powinno było mi dać do myślenia. Nie dało. W rezultacie chwilę później biegałam po domu jak kot z pęcherzem, szukając kolejnych wiaderek, miseczek i pojemników, przy pomocy których mogłabym zapanować nad potopem, powstającym nieubłaganie na podłodze.
Kiedy już zakręciłam zawór, osuszyłam podłogę, wylałam zawartość wszystkich wiader i misek - kaloryfer zaczął grzać. Poszłam spać, licząc - zgadnijcie na co.
Nic z tego.

Dziś mieli przyjść inni fachowcy, ale nie dotarli. Ponoć nie mogli dojechać, bo silnik im zamarzł. Ponoć przyjdą jutro.

Po cholerę ten człowiek pierwotny wyłaził z Afryki?! Źle mu było?

sobota, 20 listopada 2010

Czy lampa jest zwierzęciem żywym?

- No i co ja mam z panią zrobić? - spytał Anioł Z Dziekanatu.
- Odstrzelić? - zaproponowałam cichutko. - Byle humanitarnie?
- Do rozważenia - kiwnął głową Anioł, przybił pieczątkę, machnął skrzydłem i kazał się wynosić. Odetchnęłam i wyszłam bezszelestnie (bo nawet Anioł może zmienić zdanie, gdy go kto rozeźli - hałasem na przykład).

Przed kanciapką Anioła czekały w kolejce dwie studentki psychologii.
- Bez sensu są te podstawy - prychnęła jedna, śliczna szatynka z grubym warkoczem. - 60 godzin wykładu, a w kółko o mózgu i o mózgu, na co mi to?
- Żebyś poznała wroga - mruknęła druga.

Scenka przypomniała mi się wczoraj, kiedy Pz. z uporem maniaka przekonywał mnie, że szarości są słuszne, ale tylko do pewnego stopnia, zaś kwestie istotne należy klasyfikować jednoznacznie. Zostając przy kolorach: coś jest białe lub niebiałe, czarne lub nieczarne. Kropka.

Poległam w tej dyskusji - i to bynajmniej nie dlatego, że grypa rozsadzała mi mózg, a katar wyciekał uszami. Poległam, bo zgodnie z zasadą "poznaj wroga" zaczęłam się zastanawiać czy - przynajmniej w pewnych aspektach - Pz. nie ma racji. Zastanawiam się do teraz (a grypa chichocze).

I tylko w głowie gdzieś ciągle kołacze: Czy lampa jest zwierzęciem żywym czy nieżywym?

poniedziałek, 15 listopada 2010

Po składni ich poznacie

- Ktoś mógłby opróżnić ten śmietnik, prawda? - spytał uprzejmie Y, próbując władować papier śniadaniowy do miniaturowego, wypchanego śmietniczka w przedziale PKP.
- Prawda - przytaknęłam idiotycznie. A że było jeszcze przed świtem, dodałam bezmyślnie: - Ale komu by się chciało wynosić śmieci o tej porze. Mnie nie.
- Mnie też nie - skwapliwie zgodził się Y. - Ale trzeba znosić takie trudy codzienności, to najlepszy sprawdzian człowieczeństwa.

Coś zgrzytnęło. Przyjrzałam się Y uważniej - ot, nijaki człowieczek. Jasne oczy, ciemny sweter, zadbane dłonie, opanowany głos.
- O, patrzcie na ten domek! - ożywiła się siedząca obok Y szczupła blondynka. - Ależ fuj!
- Brzydki - skrzywiła się szatynka, zerkając przez szybę pociągu.
Całe trio przez chwilę kontemplowało budynek za oknem.
- Ale czasem trzeba odnaleźć głębokie wewnętrzne piękno - zamyślił się Y. - A ono zwykle jest głęboko ukryte. W głębinach.

Chwilę trwała cisza.
- Ale te kolumienki... - zaczęła niepewnie blondynka.
- Nie można oceniać po pozorach - oburzył się Y.
- Nie po pozorach, a po architekturze - uściśliła szatynka.
- Liczy się wnętrze - zaoponował Y. - Po wnętrzu bowiem się poznaje wartość.

- Ale podoba ci się ten dom? - nie wytrzymała blondynka.
- Nie - odparł Y.

Zgaduj-zgadula: kim był i gdzie pracował Y? ; )

czwartek, 11 listopada 2010

Ahoj, przygodo

Stambuł przywitał nas mgłą.
Niech się londyńska mgiełka schowa do kąta z kompleksem niższości. Poranna mgła w mieście Konstantyna ma kolor śmietany i konsystencją przypomina lokum. Aż dziw, że w powietrzu nie wiszą pistacje.

Miasto ma 14 milionów mieszkańców - i to jest fakt, którego nie da się przeoczyć. Bo wyobrażcie sobie niemal pół Polski stłoczone w jednej aglomeracji: tłumy ludzi na ulicach, kilometrowe sznury samochodów, korki. Nie tylko samochodowe - pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się stać w ludzkim korku. Tak po prostu, w przejściu podziemnym.

O ruchu ulicznym w Turcji napisano już chyba wszystko. Powszechnie wiadomo, że kiedy jezdnia ma cztery pasy, prawdziwy Turek wydusi z niej co najmniej sześć. I siódmy na motocykl. I ósmy na wymijanie. A zresztą kto by się przejmował jakimiś kreskami na jezdni? Idiotyzm.

Tłumy ludzi przechodzące przez czteropasmową autostradę w dowolnym miejscu nie dziwią nikogo. Hardkorem wydawała mi się staruszka (co w tym jest, że te niezniszczalne staruszki są w każdym miejscu na ziemi?), która dreptała powolutku przez taką czteropasmówkę o lasce - ani na chwilę nie zwolniła kroku, a większości kierowców idea przyhamowania także nawet do głowy nie przyszła. Babinka slalomem, auta slalomem. I już. Problem? Jaki problem?

Ale staruszkę przyćmił niewidomy Turek, który kilka kilometrów dalej maszerował tą samą autostradą, wymachując białą laską. Nawet nie starał się przeciąć jezdni po najkrótszej prostej.

Szczęka opadła mi jednak dopiero w autobusie. Szaleńcza jazda z górki wypchanym po brzegi busem z otwartymi wszystkimi drzwiami sprawiła, że serce miałam w okolicach krtani. A kierowcy nie chciało się dojeżdżać na przystanek, więc wysadził z 40 pasażerów tam, gdzie na pewno i tak chcieli dojść: jak najbliżej sklepu. Czyli na środku ruchliwego czteropasmowego ronda, na wewnętrznym pasie.

- Oh well - uśmiechnął się znajomy Turek, słuchając mojej relacji. - And you eat a bigos. What's the big deal?

"A u was biją murzynów"?

czwartek, 4 listopada 2010

staruszka kontra strażnicy

Zadanie bojowe: znaleźć (niekoniecznie) reprezentatywną grupę seniorów i spytać, czy korzystają z internetu. Oczywiście w grę wchodzi tylko metoda twarzą w twarz i oczywiście "na wczoraj".

Więc polazłam na starówkę, naiwnie wierząc, że spotkam liczne grono sympatycznych staruszek albo chociaż wesołą wycieczkę emerytów z Pcimia Dolnego. Ale nic z tych rzeczy. Był za to deszcz.
Pierwsza staruszka (ogromny kapelusz i szpilki) tylko spojrzała na mnie pogardliwie. Kolejny senior ofuknął mnie pod nosem. Kilkoro następnych omiotło mnie wzrokiem i dostojnie odeszło w stronę przystanku.

- Dźbrypaniczykorzystapanizinternetu? - przy kolejnej staruszce nie chciało mi się nawet bawić w przedstawianie się. Było zimno, wiał wiatr, a w trampkach chlupotały mi już dwa oceany.
- Z czego, dziecinko?
- Z internetu - powtórzyłam z rezygnacją.
- No pewnie, że korzystam! - staruszka błysnęła sztuczną szczęką.

- Słucham?
- Kochanieńka, ja może i głucha, ale nie głupia - odpowiedziała dziarsko seniorka. - Toć każdy korzysta z internetu. Ja właśnie sprawdziłam, że mi emerytura weszła na konto, więc idę do bankomatu. Ale tak na co dzień to na ten przykład pudelka lubię. Chociaż literki tam takie małe jakieś. I taki portal, co mi go wnuczek pokazał, demotywatory się nazywa, bardzo wesoły, zajrzyj sobie.
- Yyy - pokiwałam głową, zastanawiając się, czy już powinnam się mocno uszczypnąć w rękę, czy może jednak obudzę się za chwilę nawet bez stosowania takich drastycznych środków. - A ile pani ma lat?
- A 87. Co - zdziwiona? No nic, nic, wszyscy się dziwią - uśmiechnęła się babcia. Mrugnęła wesoło i ustawiła się w kolejce do bankomatu.

Myślałam, że tego dnia nic mnie już  bardziej nie zaskoczy. A jednak.
Kilka chwil później na jednej z oficjalnych stron znalazłam oficjalną notkę:

"W celu przeciwdziałania zjawisku dewastacji oraz kradzieży prowadzimy działania, których celem jest przeciwdziałanie wyżej wymienionym zjawiskom".

Staruszka - strażnicy: 0-1.

środa, 27 października 2010

Moja praca jest niebezpieczna

Jak sensownie spędzić osiem i pół godziny? To oczywiste - jechać na szkolenie bhp. Bo na szkoleniu bhp można dowiedzieć się mnóstwa niesłychanie przydatnych rzeczy. Na przykład:

- Jeśli zmielę moje biurko na pył, to ten pył wybuchnie.
Zapamiętać: mielić tylko krzesła.

- Temperatura zapłonu acetonu jest stosunkowo niska.
Zapamiętać: paznokcie malować na zmianę ze wsółpracownikami, nigdy naraz.

- Jeśli współpracownik zechce pohuśtać się na trakcji wysokiego napięcia, przed telefonem na pogotowie zadzwonić do PKP. Niech odłączą prąd.
Zapamiętać: huśtać się tylko do godz. 15. Po tej godzinie rzecznik PKP wychodzi z pracy.

- Hydrant powinien być wmurowany nie dalej niż 50 metrów od biura.
Zapamiętać przy następnym wmurowywaniu hydrantów.

- Wybuchy dzielimy na wybuchnięcia zwykłe i wybuchnięcia podrywające.
Zapamiętać zwłaszcza te ostatnie. Na piątkowy wieczór w knajpie.

- Temperatura zapłonu stogu siana też jest niska.
Zapamiętać: nie szukać tych igieł. Lepiej kupić nowe.

- Karbid jest Zły.
Zapamiętać: nie guglować karbidu! Grozi rakiem, śmiercią i spleśniałym serem.

czwartek, 14 października 2010

Wykradzione z PKP

- Dlaczego nie rozmawiasz z ludźmi w pociągach? - spytał kiedyś Chudy. Wyliczyłam mu wtedy z 20 powodów, które można by od biedy sprowadzić do jednego: mój czas jest najmojszy i nic nikomu do niego.

Ale w dziewięciu przypadkach na dziesięć trafiam w przedziałach na takich rozmówców, że wszystkie moje postanowienia diabli biorą. Najczęściej są to rozmówcy, którzy po prostu nie dostrzegają intensywnie wysyłanych przeze mnie sygnałów (np. słuchawki na uszach i książka w ręku). Czasem jednak są to ludzie, przy których zawieszam swoją aspołeczność.

W sobotę trafiłam na A.

A. była ładna tą cichą urodą, którą niekiedy widuje się u zakonnic i terapeutów. Uśmiechała się promiennie mimo 5 rano, bo przecież jechała na koncert Chopinowski, a cóż może być piękniejszego niż wirtuozi grający Chopina? Wierzyła w Leibnizowy świat najlepszy z możliwych - ale bez Kandydowskiej naiwności. Mózg miała ostry jak brzytwa: jej poglądy były przemyślane, zainteresowania szerokie, repliki błyskotliwe, a pytania - celne.

Miała słuch absolutny. Zawsze chciała grać na instrumencie, ale z wielu powodów spełnienie jej największego marzenia okazało się niemożliwe.
- To bardzo dobrze - powiedziała. - Może gdybym grała, znienawidziłabym muzykę?

Skąd się biorą tacy ludzie?

poniedziałek, 4 października 2010

Zielonym do góry

- Skąd ta woda? - zdziwiła się C., wchodząc rano do łazienki. Miniaturowy dywanik przy brodziku wyglądał, jakby właśnie przeżył monsunowy deszcz.
- Może nachlapałam? - rzuciłam od niechcenia i pobiegłam do pracy. I się zaczęło.

Ustaliliśmy: chlapaniu mówimy stanowcze nie. Nasptępnego dnia prysznice braliśmy ostrożnie, uważając, żeby nie pomoczyć za bardzo ścianek kabiny prysznicowej. A po południu dywanik był mokry.

Ustaliliśmy: chlapaniu mówimy bardziej stanowcze nie. Dywanik trafił na balkon - niech się suszy. Poranny prysznic zaczął przypominać szalony rytuał znerwicowanego pacjenta szpitala psychiatrycznego (byle nie po ściankach, byle nie po ściankach!). A po południu na podłodze przy brodziku była woda. Głęboka na 2 centymetry kałuża.

Obmacaliśmy brodzik. Z lupą filatelistyczną, centymentr po centymetrze sprawdziliśmy izolację -cała. Obmacaliśmy ściany łazienki - suche. Obmacaliśmy rury pod zlewem - suche. A po południu na podłodze była woda. A na suficie nad kabiną - wykwitł grzyb. Wezwaliśmy hydraulika.

Zaczęliśmy zamykać okno w łazience (bo może przez okno ta woda?). Grzyb ucieszył się i w ciągu pięciu dni z rozmiarów niewielkiej plamki powiększył się do pięknej, okazałej kolonii. A na podłodze była woda.

Przyszedł hydraulik. Obmacał rury, obmacał ściany, obejrzał toaletę. - Przecieku nie ma - stwierdził autorytarnie. - Panie po prostu chlapią.
A na podłodze była woda.

Z braku laku hydraulik wymienił spłuczkę w toalecie. Nie była wprawdzie zepsuta, no, ale skoro już przyszedł... - Przez 10 lat w tym mieszkaniu nie było grzyba - zdziwił się na odchodnym. - Może panie źle ten prysznic biorą? Bo słuchawkę to trzeba trzymać tak, żeby woda na dół leciała, a nie odwrotnie.

sobota, 2 października 2010

Jak działa jamniczek

- Właściwie o co chodzi z tym urządzeniem? - zainteresowała się Kawa, przyczepiając po raz kolejny magnesik do lodówki. Magnesik ciągle spada, bo kartka, którą trzyma, jest duża ("Oddawać mleko!")
- I nie mówcie mi, że pole magnetyczne, bo to i ja wiem - zmarszczyła więc brwi Kawa. - Ale jak działa to pole, proszę mi wyjaśnić!

Use Google, Luke. Wpisałam w wyszukiwarkę "jak" i rozczuliły mnie podpowiedzi. Okazuje się, że większość internautów marzy tylko o tym, żeby ściągnąć plik i schudnąć. Ciekawe dla socjologa, pomyślałam przelotnie i dokończyłam: "Jak działa". Po czym zdębiałam.

Otóż - urządzeniem, którego tajniki chcą przede wszystkim poznać internauci, jest klimatyzacja. Wysoko na liście znalazła się... magielnica. WTF? Wszyscy nagle zapragnęli maglować pościel na jesień?
No i było też urocze, nostalgiczne, artystyczne i genialne: "jak działa jamniczek?" (patrz obok ->).

Zapomniałam o magnesie i dalejże wpisywać "wh questions" w Googla i podglądać podpowiedzi:
- kto: wydał pierwszą rozprawę o sztuce tańczenia, był wynalazcą tłumika strzeleckiego?
Zaczynam wierzyć w internautów.

- gdzie: jest krzyż(!), jest burza, jest dziecko(?), gdzie urodził się Epikur? (No właśnie, gdzie?)

- kiedy: kasa (do przewidzenia), przelew, wyniki matury, kiedy zrobić test ciążowy. Hmm.

- czemu: no, tu się zaczyna robić filozoficznie. Zagadkowe "Czemu tak jest?", rozpaczliwe: "Czemu antek a nie ja?", intrygujące: "Czemu został poświęcony epizod 8?" I prosto z serca: "Czemu ty, dziewczyno, pod jaworem stoisz?".

- dlaczego: "...tak bardzo nie lubię Justina Bieber"?
Ha, tutaj nawet Hamlet się chowa.

I na deser moja wypaczona ciekawość kazała mi wpisać  w wyszukiwarkę "zjadłem".
"Zjadłem swoją matkę, ale mi nie smakowała" - podpowiedział radośnie Google, mrugnął i uśmiechnął się, wyszczerzywszy wszystkie zęby.

poniedziałek, 27 września 2010

Trudne słówka na "s"

- Podjęłaś ostatnio jakieś ważne decyzje? - spytał P.
Pytanie było z kapelusza, zapomniałam o nim, nie podjęłam wątku. Przypomniało mi się dopiero dzisiaj, podczas popołudniowej rozmowy.

Ważne decyzje? Niech będzie.
Więc zrobiłam uczciwy rachunek sumienia, przekopawszy się solidnie przez dwa ostatnie miesiące. Wynik? Ważnych decyzji: zero.
- Stabilizacja - ucieszyła się Czosnkowa.
- Stagnacja - skrzywiła się Szprotka.

No i sama nie wiem, czy mam się cieszyć czy martwić.

czwartek, 23 września 2010

Zgrubnie o słówkach

Zaczęło się od Wielkiej Gali. Spadło na mnie to szczęście znienacka i musiałam przez trzy bite godziny siedzieć i słuchać jak jedni panowie w garniturach biją brawo innym panom w garniturach. Ale nie ma tego złego - nauczyłam się kilku nowych słówek.

Na przykład odbudowa - co jest złego w odbudowie, ja się pytam, hm? Co brzydkiego w remoncie? Za mało XXI-wieczne te słówka? Za krótkie? Że niby rewitalizacja (brrr) ładniejsza? E tam.

Dalej: rolnik. Otóż, moi drodzy, nie ma już rolników. W ramach politpoprawności, czy nie wiem tam jeszcze czego, mówimy: biznesmen agrokulturowy. (Szkoda, że nie agrokulturalny przy okazji.)

Rozbójnik to też przeżytek. Budzi złe skojarzenia, wiadomo, brody ich długie, kręcone wąsiska, wzrok dziki, suknia plugawa, noże za pasem i tak dalej. Głupio tak jakoś, zwłaszcza, gdy rozbójnik łysy i w dresie. Nie wypada.
Więc co - bandyta? Ale to znowu nacechowane mocno słówko, a przecież opisywać zdarzenia trzeba na chłodno i obiektywnie. Przecież nie chodzi o kogoś, kto w bandach po gościńcach grasuje, a o obywatela, który "dokonał rozboju".
Ale dziś już wiem. Taki delikwent to - uwaga uwaga - rozbojarz!

No i wisienka na torcie, czyli co można zobaczyć na ekranie zepsutego telewizora. Dziś był tam napis:
"siła sygnału zgrubnie: 20"

I co - zatkało? Mnie owszem. A potem przeczytałam kolejny wers:
"siła sygnału precyzyjnie: 19,7"

Polska język fajna język, nie ma co!

wtorek, 21 września 2010

Truskawkowe spotkanie

- Spotkałaś wczoraj Truskawkę? - zapytała mnie J. Pytanie niby proste, ale przecież umiem stwarzać problemy. Bo przecież:

Kilka miesięcy temu siedziałam w pekaesie i czytałam stare wydanie "Nocnego lotu". Autobus był niemal pełny. Po dziesięciu minutach obok mnie usiadł siwy pan, wyciągnął z plecaka książkę i zaczął ją czytać. Podejrzałam - zawsze podglądam, co ludzie kartkują w autobusach. A siwy pan czytał sobie stare wydanie "Nocnego lotu".
Dwa spojrzenia, dwa uśmiechy, powrót do dwóch książek, nic więcej.

Tydzień temu skończyłam czytać książkę, którą napisała Czili. Czili jest bezpośrednia, przebojowa i pewna siebie. Mówi prostymi zdaniami, krótko, precyzyjnie i na temat. Nie boi się wyzwań, głośno się śmieje i nie znosi niedopowiedzeń i fałszu.
Książka Czili jest duszna i beztlenowa. Niewypowiedziany strach krzyczy z każdej kartki, a urywany rytm długich fraz niepokoi i nie pozwala zasnąć.

Przedwczoraj oglądałam w kolorowym piśmie zdjęcia mieszkania Znanego Architekta. Mieszkanie było doskonałe: przestrzeń wykorzystana idealnie, perfekcyjny minimalizm połączony z domową przytulnością. Znany Architekt mieszka w Skandynawii i jego mieszkanie właśnie takie było - dalekie, obce, skandynawskie. Do zachwytu z daleka.
Ale na jednej z fotografii zmieścił się telewizor. Przy fotelu stał kubek ze znajomą zieloną herbatą (torebka liptona), a na ekranie jeszcze bardziej znajomy kadr z "Pi" Aronofsky'ego. I nagle mieszkanie zrobiło się swojskie i przaśne, a Wielki Architekt zmalał i się uśmiechnął.

- Spotkania - posumowała to wszystko Szprotka, kiedy próbowałam znależć wspólny mianownik. I chyba miała rację, przystawiając Levinasowe kategorie.

Więc nie spotkałam Truskawki. Chociaż rozmawiałam z nią dwie godziny.

czwartek, 16 września 2010

trawka będzie legalna

Zmiana prawa to poważna rzecz. Na szczęście nasi posłowie stają na wysokości zadania. W łaskawości swej uradzili: trawniki są dla ludzi! Arcyważna ta nowela wchodzi w życie w poniedziałek, cześć naszym posłom i chwała.

Koniec przemycania kocyka pod kurtką. Koniec nerwowego rozglądania się, czy nie ma aby gdzieś w pobliżu śś Strażników Mieyskich. Nigdy więcej przemykania pod murkiem, tulenia do siebie koszyka piknikowego i rozbieganych spojrzeń na boki. Nevermore! Krrrra!

Od poniedziałku można wziąć kocyk i z podniesioną głową rozłożyć go na miejskim trawniku. Niestraszne już patrole, plwać można na jeszcze do niedawna przerażającą, wiszącą nad głową jak ten miecz Damoklesa, śniącą się po nocach grzywnę (tysiąc złotych, tysiąc!). Nie. Dumnie można spocząć na trawniku, albowiem tak rzekli posłowie nasi. W łaskawości swojej. Cześć i chwała.

Jest haczyk, jest, a jakże! Bo teren musi być "rekreacyjny" i biada temu, kto na teren nierekreacyjny trafi i tam z kocykiem się rozłoży. Siedem plag egipskich już na niego czeka. Plus grzywna. Tak bowiem uradzili posłowie nasi, cześć im i chwała.

Biada też tym dwóm sprawcom, którzy w pobliskim mieście pobili grzybiarza. Łupem ich padło wiaderko z grzybami. Grzybiarz na szczęście w te pędy pobiegł na komisariat i dzielna Policya złapała straszliwych bandytów. Za rozbój okrutny grozi im nawet do 12 lat za kratkami. I tak ma być. Bo prawdziwków kraść nie wolno, tako rzekli dawno temu posłowie nasi.

A ten pan, co trzy lata temu zgwałcił w innym mieście młodą panią? Jemu też grozi kara, ale na szczęście tylko dziesięć lat. Prokuratura żąda ośmiu. Dobrze, że pan przy okazji nie ukradł koszyka grzybów.

I jak tu nie czić i nie szanować posłów naszych, no jak?

piątek, 10 września 2010

Żulik kontra filozofy

- Panienko, a panienka się włamuje? - zainteresował się Żulik. - Jak trzeba, to ja chętnie pomogę!
Nie odpowiedziałam. Była trzecia w nocy, siedziałam okrakiem na wysokim płocie okalającym blok, w którym mieszkam i zastanawiałam się, jak wybrnąć z sytuacji patowej. Pat był oczywisty: kiecka złośliwie zaplątała się w sztafetę. Mogłam zeskoczyć i zaryzykować, że połowę zostawię na płocie, albo siedzieć tam do rana.

- Pomóc? To ja to kopnę! - zaoferował się Żulik.
Kopnął, płot się zakołysał, odruchowo skoczyłam, kiecka została ze mną. Podziękowałam Żulikowi - już trzeci dzień tak przełaziłam przez własny płot (zepsuty domofon), a nikt jeszcze tak pięknie nie rozwiązał moich dylematów.

Pointa?
Filozofy-okryjbidy kontra Żulik spod czterdziestki. Who's the winner?

poniedziałek, 6 września 2010

Sunshine is good for your teeth

- Przepraszam bardzo, gdzie tu można zjeść coś dobrego? - zaczepił mnie na Rynku pan z pięknym irlandzkim akcentem.
Chwilę stałam jak wryta - bo w końcu ilu Irlandczyków można spotkać w ciągu jednych wakacji? Chociaż fakt, ostatni był jakieś dwa miesiące temu, może w końcu rodacy na Wyspach postanowili zadbać o rodzimą turystykę i promują, co się da?

- Prosto i na lewo - wytłumaczyłam panu. Zwięźle, bo padało. Ale czym taki deszcz dla rodowitego Irlandczyka?
- Bo mnie chodzi o polską kuchnię! - w opalonej twarzy lśniły wyszczerzone w uśmiechu zęby, blask aż wydawał ciche "ting!". Nie mogłam się temu oprzeć, zaciągnęłam  pana w najbliższą bramę (sucho!) i wyjaśniłam, co i jak: że pierogi tu a żurek ówdzie, a jeśli bar mleczny, to tylko tam. Od słowa do słowa - okazało się, że pan jest z Wicklow. Mojego Wicklow!
Pogadaliśmy sobie z pięć minut - pan był głodny, ja spieszyłam się do pracy. Podziękował grzecznie, zrobił jeszcze raz "ting" blaskiem odbitym zębów i - machając już na pożegnanie - westchnął:
- No i czemu wy się nie uśmiechacie?

No właśnie. No?

W ramach prostestu wobec ponuractwa wmaszerowałam do pracy z wyszczerzem godnym Irlandczyka. Owszem - rozbawiłam wszystkich (bo, niestety, moje zęby nie nadają się do robienie świetlistego "ting!").

Postanowienie na jesień: połazić po Wicklow, zjeść sałatkę Cezara w Al's Diner i odwiedzić Glendalough. Więc: smile, please! Cheese! :)

sobota, 4 września 2010

ars longa

- Bo sztuka musi odpowiadać na pytania - stwierdziła kategorycznie Szprotka. - Inaczej jaki mielibyśmy w ogóle powód, by ich tolerować? Tych artystów, darmozjadów?

To było kilka dni temu. A dziś w tramwaju zadbana, trzydziestoparoletnia pani rozmawiała z przystojnym panem z walizką:
- No i wiesz, poszłam zobaczyć ten festiwal - skrzywiła się pani. - Weszłam do tej sali, no niby ładne to miało być, ale przyznam, że mi się nie podobało. Taka sztuka współczesna.
- Bo cały ten festiwal był do niczego - stwierdził autorytarnie pan.
- O, też byłeś?
- Nie, w gazetach czytałem.
- Aha - przytaknęła pani niczym się nie zrażając. - A tej sali, wiesz, to wyglądało tak jakoś... Jak miałam rok temu zacieki na suficie, to właśnie tak wyglądało! Za to w centrum miasta, o, tam było ładnie. Kolorowo.

Chyba mam jednak za duże wymagania. Na szczęście mam też dużą czekoladę.
W kolorowym opakowaniu.

czwartek, 2 września 2010

O rzecznikach i psach

Olśniło mnie. Odkryłam swoje Powołanie. Objawienie spłynęło nagle, tuż po codziennym zebraniu: zostanę rzecznikiem prasowym!
Dlaczego ta myśl jest genialna? Powodów jest wiele. Pierwszy z brzegu: kiedy już zostanę rzecznikiem, będę mogła produkować takie kwiatki:

Rzecznik Pierwszy: "Stróże prawa ukarali mandatami 29 właścicieli, którzy nie posprzątali odchodów po swoim psie na łączną kwotę 1.950 zł".

Rzecznik Drugi: "Młodzieniec jest podejrzany o kradzież, wartej 1200 zł. piły spalinowej, której dokonał na koniec spędzanych u babci wakacji."

Rzecznik Trzeci: "40-latka zderzyła się czołowo z tirem, kiedy siedziała za kierownicą Opla."

Rzecznik Czwarty: "Mężczyzna z tej racji, że nie był trzeźwy, miał w organizmie ponad 1,7 promila alkoholu. (...) to mąż właścicielki uszkodzonego fiata palio, z którą jest w separacji."



I (werble!) the winner is...
Rzecznik Pierwszy raz jeszcze: "Przepisy nakładają na właścicieli obowiązek natychmiastowego usuwania zanieczyszczeń (odchodów i innych nieczystości) z ulic i chodników, pozostawionych przez zwierzę."

A jak już zostanę rzecznikiem, to kupię sobie psa. Ciekawe, ile będzie po sobie zostawiał ulic i chodników. I - to chyba ważniejsze pytanie, bo ostatnio spać mi nie daje - na jaką kwotę będą jego odchody?

środa, 1 września 2010

Ciężkie jest życie idioty

Zadzwonł telefon.
- Bardzo Dziwna Firma, słucham?
- Pani do mnie dzwoniła i ja się nie zgadzam! - głos w słuchawce należał (na ucho) do bardzo poirytowanego 60-latka. - Wypraszam to sobie, a w ogóle skąd pani ma mój numer? I czego chce? I czemu...
- Dzień dobry panu - przerwałam grzecznie. Była dopiero 10 rano a ja miałam silne postanowienie: nie dam się wyprowadzić z równowagi. Będę stanowcza i miła.  - Dodzwonił się pan do Bardzo Dziwnej Firmy. Mamy tu bramkę komórkową, to znaczy, że mógł do pana dzwonić jeden z 15 pracowników. Jeśli pan się przedstawi, spytam, kto do pana dzwonił.
- Pani dzwoniła!
- Nie, proszę pana. (będę miła!) Ale jeśli się pan przedstawi, spróbujemy to ustalić...
- Proszę się nie wypierać! Ja sobie wypraszam!
Trzask słuchawki.

Pięć minut później.
- Bardzo Dziwna Firma, słucham
- Pani znowu do mnie dzwoniła, ja na policję zadzwonię!
- Dzień dobry. Mamy tu bramkę komórkową, jeśli pan się przedstawi...
- Nie! Bo jest ochrona danych osobowych!
- Może chociaż imię, to zapytam, kto do pana dzwonił i po co...
- Pani dzwoniła!
- Nie, proszę pana (będę! miła!). Tłumaczę panu...
- A idź pani w ch..a!
Trzask słuchawki.

10 minut później.
- Bardzo Dziwna Firma, słucham.
- Pani do mnie dzwoniła i się pani wypiera!
- Ależ tłumaczę panu...
- No ale nic, nic, ja rozumiem. Pani jest idiotką. Ciężkie jest życie idiotki, współczuję pani, do cholery. I proszę już nie dzwonić. Do widzenia.
Trzask.

Kiedyś zastanawiałam się, skąd taki Mrożek czerpał pomysły. Już wiem - on po prostu też pracował w Bardzo Dziwnej Firmie w Bardzo Dziwnym Państwie.
I doszłam do tego wniosku sama, samiuteńka. Słowo honoru, jakem idiotka :)

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

solista z księżniczką

Znalazłam dziś w Biedronce Solistę. Jaką solistę, oto jest pytanie. Ha. Królestwo temu, kto wie, co to Solista!
Otóż: Solista to gra. Popularniejszą polską nazwą jest Samotnik, a w Europie rozpowszechniona była pod nazwą Solitaire (UK: peg solitaire). I nie, nie chodzi o żadną odmianę Windowsowego pasjansa, bo gra pochodzi z czasów, kiedy pradziadkom Billa Gatesa nawet się o podrózy za ocean nie śniło.

Zasady są proste: zbić wszystkie pionki na planszy (metodą warcabową, czyli zwykłą przeskakiwanką) tak, żeby został tylko jeden, i to w określonym miejscu. Proste? No to powodzenia!

Kiedy miałam te 5 lat, Solista była (tak, była, bo dla mnie była TĄ Solistą. To oczywiste, że jeśli coś kończy się na "a" to jest oną a nie onym, pięciolatki to wiedzą) - była jedyną zabawką w domu mojej babci. Grywałam więc w Solistę namiętnie. Miałam wersję "europejską", tę nieco bardziej skomplikowaną. Plansza była w kształcie koła, na którego obwodzie był wydrążony rowek. Do rowka można było wrzucać zbite kulki - bo pionki byly kuliste. Możliwości - tysiące.

Bo:
- można było grać przykładnie, przeskakując kuleczki. Raz udało mi się zbić wszystkie, przez dwa dni plansza stała na stole i biada temu, kto próbował ruszyć dowód mojego zwycięstwa! Ostatecznie przegrała z pierogami z truskawkami - stół był mały;
- można było grać inaczej. Wtedy plansza zmieniała się w królestwo, a kulki w poddanych. Był mały problem z księżniczką, bo przecież powinna być najpiękniejsza, a tu wszystkie kulki takie same, ale od czego wyobraźnia.
- można było toczyć wojny - to było nawet ciekawsze niż zabawa figurami szachowymi, bo żołnierze obu wojsk byli identyczni - więc jakież możliwości dywersji!
- można było wreszcie rzucać kulkami w brata albo toczyć je po stole. Można też było urządzać wyścigi w rowku na planszy, wygrywała ta kulka, która najdłużej wytrzymała szaleńcze tempo. Nad przepaścią królestwa oczywiście.

A dziś znalazłam solistę w Biedronce. Wersję w kwadracie, plansza francuska, wszystko drewniane. 7 złotych. Układałam dwie godziny, ale nie wyszło. Na gotowe przepisy "jak wygrać" plwam. Będę próbować do skutku sama. Jeśli się nie uda, znajdę w pionkach księżniczkę, księcia i białego rumaka. A na obiad zjem pierogi z truskawkami.

niedziela, 22 sierpnia 2010

granice?

- A co czułeś, kiedy podcinałeś sobie żyly? - takie pytanie zadał przedwczoraj Glista maltretowanemu chłopcu na konferencji, w której miałam wątpliwą przyjemność uczestniczyć.

Pierwszy raz w życiu spotkałam "dziennikarską" hienę. Był spocony, czerwony, łysy i oślizgły. Mizdrzył się i lepił do pokrzywdzonych. Bo on dba o nich. Bo on nie jest jak inni dziennikarze, którzy gonią za sensacją. On nie. On jest  z "Faktu" i chce tylko pomóc. A przy okazji ustawić do zdjęcia. A może by pani pana przytuliła, to będzie takie wzruszające zdjęcie. A co pan czuł, kiedy pana gwałcili? Jesli wolno spytać, bo nie chciałbym być nachalny, o nie, ja nie z tych.

Z całej siły powstrzymywałam się, żeby nie przywalić Gliście torebką, albo chociaż kopnąć go pod stołem (bez sensu, bo nie noszę obcasów, ale zawsze coś). W końcu jeden z dziennikarzy nie wytrzymał i zrugał Glistę, bardzo łagodnie, zbyt łagodnie, bo Glista się nie przejął.

Wiele bym dała, żeby zajrzeć do głowy Glisty. Dowiedzieć się, na ile wierzy w to, co mówi. Bo przecież mądrzy, siwi panowie mówią, że nie można żyć ze świadomością, że jest się hieną. Za duży dysonans poznawczy, trzeba wyprzeć, zanegować któryś z elementów układanki. Który? Jak?

Ciągle nie potrafię tego zrozumieć. Ile granic trzeba przekroczyć, złamać, żeby stać się takim człowiekiem? Wiele bym dała za zrozumienie.

czwartek, 19 sierpnia 2010

Maszyna na wielkie Be

Zadanie bojowe: wydostać informacje od Bardzo Ważnej Instytucji.
Prosta rzecz. Telefon do rzecznika:

- Dzień dobry, ja z Dziwnej Firmy, dzwonię w nietypowej sprawie, chciałam zapytać ilu przyjmiecie nowych pracowników i ilu przejdzie na emeryturę.
- Ooo, ależ to nie do mnie pytanie, złociutka - zatroskała się pani rzecznik. Zgrzytnęłam zębami.
- W takim razie do kogo?
- Uuu, kochana, do pani Krysi Kadrowej musisz.

"Kochana". Zgrzytnęłam jeszcze raz.
- Dzień dobry, dzwonię z Dziwnej Firmy, czy z panią Krysią Kadrową mogłabym...?
- A w jakiej sprawie? - zaskrzeczał cieńki głosik
- Chodzi o państwa pracowników, ilu przyjęliście, ilu przeszło na emeryturę...
- A nie, to pani Krysi nie ma.

Wrrrr.
- A kto ją zastępuje?
- Ja - ucieszył się cienki głosik.
- W takim razie czy mogłaby pani sprawdzić, ilu pracowników...
- Niee.
- Dlaczego?
- Bo ja nie jestem upoważniona, żeby z panią rozmawiać.
- A kto jest?
- Rzecznik jest.

Grrrr.
- Dzień dobry, pani, rzecznik, ja jeszcze raz w sprawie tych emerytur...
- Uuu, kochanieńka, mówiłam, do pani Krysi.
- Pani Krysi nie ma.
- To do zastępcy.
- Nieupoważniona!
- Ojej, złotko, to ja upoważnię, a ty zadzwoń, bo ja to się nie znam na takich sprawach.

"Złotko"?

- Dzień dobry, ja do zastępcy pani Krysi Kadrowej. W sprawie tych emerytur...
- A tak, tak. Ja już mówiłam pani rzecznik, że ja nigdy nie rozmawiałam z Dziwnymi Firmami, ja nie wiem, jak pani pomóc.
- Nie szkodzi, ja wiem. Wystarczy, że powie mi pani, ilu pracowników zatrudniliście i ilu przejdzie na emeryturę...
- Oo, to ja potrzebuję czasu. Proszę zadzwonić - tak za trzy godziny.

Po trzech godzinach:
- Dzień dobry, ja z Dziwnej Firmy, z zastępcą pani Krysi proszę.
- Proszę zadzwonić do rzecznika, ona już ma informacje.

- Dzień dobry, pani rzecznik, ja w sprawie emerytur.
- Słonko, do pani Krysi...
- Ale pani Krysia każe do pani!
- Ale pani Krysi nie ma!

Zacisnęłam zęby.
- Zastępca każe do pani!
- Tak?
- Tak!
- A to może za 10 minut pani zadzwoni, kochaniutka? Proszę cię, słonko, 10 minut.

Minęło 10 minut.
- Dzień dobry, pani rzecznik, ilu pracowników...?
- Zatrudniliśmy 40.
- A ilu na emeryturę?
- A tego nie wiem, rok się jeszcze nie skończył.
Tylko spokój może nas uratować, tylko spokój.

- W taki razie ilu przeszło na emeryturę do lipca?
- Nie wiem, złotko, nie mam pojęcia.
- To może ilu zadeklarowało chęć przejścia na emeryturę?
- Nie wiem, naprawdę, nawet nie wiem, jak by ci to, kochana, policzyć.
- A ile wniosków o emeryturę złożono w tym roku?
- A 24.

Morał:
"I podbija, stempluje, załączniki rachuje, odsyła odwołania, bez żadnego gadania, kamizelka nie dopięta, proszę wezwać petenta, skrócone godziny, cieniutka herbatka, gdzie usiąść - pajęczyny, a w szufladzie krawatka, oto nowe papiery, czterdzieści i cztery, a tam próby przekupstwa i ruja z poróbstwa i nakaz egzekucji ze środy na piątek, i siedem pieczątek..."
No, mości panowie i panie? Czyje to? :)

wtorek, 17 sierpnia 2010

Na złość mamie

- Dlaczego nie chce pan wziąć udziału w naszym plebiscycie? - zapytałam dziś zdziwiona Dzielnego Pana. - Nie rozumiem, dlaczego mam pana wykreślić? Nie podobają się panu zasady? Za późno się pan o nim dowiedział?
- Nie, nie, nie - Dzielny Pan był naprawdę zmartwiony. - Widzi pani, mnie się ten wasz plebiscyt bardzo podoba, naprawdę. Pomysł fajny i nagrody niezłe, mój szwagier wygrał to dwa lata temu, widzi mi się, że moze nawet sam w tym roku miałbym szansę.

- W takim razie o co chodzi? - nie rozumiałam.
- Bo widzi pani, mnie do tego plebiscytu nominował mój szef.
- No i?
- I to, że ja tego szefa nie lubię. On mnie tak zapisał i nawet nie spytał, czy chcę.
- Ale przecież pan chce?
- No chcę, ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że nie zapytał. A tak się z ludźmi nie robi, to nie pierwszy taki jego numer. Więc jak on mi tak, to ja mu tak samo. I w żadnym plebiscycie udziału nie wezmę! Niedoczekanie dziada! Niech się cham nauczy! No! To ja bardzo dziękuję i przepraszam, że czas zająłem. Pozdrawiam serdecznie, miłego dnia życzę.

Odłożyłam słuchawkę lekko w szoku. Sierpień. Czas kwitnienia oryginałów. Aż się boję jutro iśc do pracy.

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

skąd się bierze Caspar David?

- Skąd ta burza, ciocia? - zapytał znienacka Geniusz, kiedy tuż obok rąbnął piorun, jakiego nie słyszałam od ho ho. - Ryczy jak dinozaur. Może z Juraparku ta burza przyszła? A Księżniczka się boi, ale ja się nie boję. Fajna jest. Ta burza.

No właśne, skąd ta burza? Wujek Google jak zwykle pomocny, wiec wiem już wszystko (Geniusz też wie) o masach powietrza, o elektronach wędrujących w blyskawicy z chmury na ziemię i z powrotem, o powietrzu rozszerzającym się z ponaddźwiękową szybkością.

Moja babcia tego nie wiedziała i wystawiała gromnicę za okno, tak samo, jak jej babcia. I mogą sobie Niemcy spekulować o wzniosłości, mogą pisać o przepaściach i przestrzeniach Schillery i Schellery, może sobie Caspar David malować swoje rachityczne drzewka i widowiskowe góry. Ja i tak wiem, że burza wygrywa te zawody w przedbiegach.

Ta dzisiejsza jest koloru indygo. Wczorajsza była żółto-granatowa. Przedwczoraj - przedwczoraj spadały meteory.

piątek, 13 sierpnia 2010

Unde malum?

Zachciało nam się kaktusów. Dokładnie takich samych, jakie kilka dni wcześniej wyprosiłyśmy na migi od skulonej pod kościołem świętego Mikołaja staruszki. Okazało się, że podobne owoce rosną niemal tuż pod naszym oknem, na zarośniętym, zawalonym kamieniami skwerku. Wstałyśmy więc o piątej rano - żeby przejść się jeszcze raz nad morze a przy okazji iść na pachtę.

Iść na pachtę na kaktusy - prawda, że pięknie brzmi? Nie to, co na jakieś papierówki.

Udało się nie skręcić nogi, udało się nawet zerwać dwa owocki i zapakować je pięknie w chusteczkę. I wszystko było pięknie jeszcze przez następne kilkanaście sekund. A potem...

- Auć - mruknęła Supergirl, przyglądając się podejrzliwie swojej dłoni. - Co do cholery...?
- Kolec pewnie - odpowiedziałam z pobłazliwą wyższością i z zadowoleniem poklepałam torbę, w której kulały się dwa owinięte w chusteczki owoce opuncji. I to był błąd.

Z każdym klepnięciem w moją dłoń wbijały się setki malutkich igiełek. Przezroczystych, krótkich i niewidocznych. I absolutnie nie do wydłubania, a już na pewno nie przed wschodem słońca. Cholerne igiełki się rozmnażały - co odkrylyśmy bardzo szybko. Po kilku mnutach były wszędzie: w dłoniach, w twarzy, w języku (naiwnie próbowałyśmy wydłubać je zębami), nawet w udach (przeszły przez torbę, bestie).

Tak, opuncja ma kolce. Tak, pachta to Zło.

Zło wydłubywałam z siebie przez trzy dni. Jeszcze dziś znalazłam kolec w stopie, pojęcia nie mam, jakim cudem tam się znalazł. Ale nie żałuję.

A pytanie? Dziś będzie niesprecyzowane, bo jak w jednym zdaniu określić problem współistienia dobra i zła? Ot, zagadka manichejska.

niedziela, 1 sierpnia 2010

O ościach i nie tylko

Z błogiego snu wyrwał mnie dziś dzwonek telefonu. Na wyświetlaczu - mama.

- Cioociaaa, a biegłość to taka biegająca ość? - zapytał radośnie Geniusz. W tle słychać było marudzenie Księżniczki i podejrzany szurgot czegoś metalowego.
- Eee - o ósmej rano niewiele mądrzejszego byłam w stanie wymyślić. - Nie do końca.
- Bo jest jeszcze wartość, pani w telewizji mówiła. A triceratops miał cztery rogi, wiesz?
Nie wiedziałam. Szurgot metalowego czegoś trwał, za to Księżniczka zamilkła. Pstryczek w mojej głowie przestawił się nagle i zimny pot spłynął mi po plecach.
- Zaraz, zaraz, a co wy właściwie robicie? - zainteresowałam się podejrzliwie. - I gdzie właściwie jest babcia?
- Poszła poszukać wartości. To znaczy ości - Geniusz nie dał się zbić z tropu, radosny jak skowronek. - To nara.
- Nara? - zgłupiałam. - Nara?
- Nara, nara. A ja teraz muszę nacisnąć czerwony guziczek. O, ten.
I się rozłączył.

Do babci dodzwoniłam się godzinę później, na stacjonarny. Ciągle układała zawartość szuflad (wyjaśniła się zagadka metalowego szurgotu). Przyznała, że ości nie znalazła. Swojej komórki też.

Kandyzowany Kandyd

- Czym różni się optymizm od głupoty? - zapytał mnie dziś Lód. I, cwaniak, poszedł w siną dal, zostawiając mnie z zagwozdką.

Bo jak przekonać 26-latkę, której własnie rozpadło się małżeństwo, że wszystko będzie dobrze? Aż kusi, by dodać, że przecież na tym najlepszym ze światów.

Optymizm jest przekonaniem, że musi być sprawiedliwość. Było źle, będzie lepiej. Dla wyrównania. Raz na wozie, raz pod wozem, nawet najstarsi górale wiedzą.
Jednak to przekonanie jakoś mało racjonalne, bo: niby czemu? Wyrzucenie monetą dziesięciu orłów pod rząd wcale nie zwiększa prawdopodobieństwa wyrzucena reszki. Reszki mogą trafiać się sąsiadowi z bloku obok. Bo niby czemu nie?

Ale tego 26-latce nie powiedziałam. Zapewniłam, że "wszystko będzie dobrze", patrząc jej prosto w oczy. Kłamiąc prosto w oczy.

Nie uwierzyła.

piątek, 30 lipca 2010

Na początek o końcu

- Czy wiesz, co zrobisz, kiedy nadejdzie koniec? - kobieta, która zadała mi dziś to pytanie miała jakieś 30 lat, modne dżinsy i piękne kolczyki w uszach: małe, drewniane winogronka.

- Słucham? - zsiadłam z roweru. Kobieta potrząsnęła głową, winogronka zrobiły ledwo słyszalne stuk-stuk.
- Czy wiesz, co zrobisz, gdy nadejdzie koniec? - powtórzyła cierpliwie, a ja zobaczyłam w jej dłoniach ulotkę świadków Jehowy. Nie byłam w nastroju do teologicznych dysput: Big Boss wrzucił mi na głowę ogórkowy tekst, do którego musiałam obdzwonić z 15 urzędników. W piątek po poludniu. Widział kto urzędnika pracującego w piątek po południu? No właśnie.

Podziękowałam więc pani grzecznie i ruszyłam dalej. I dopiero teraz pytanie wróciło bumerangiem. Koniec czego? świata? Mnie? Właściwie - na jedno wychodzi. I tak nie wiem, co zrobię. Ale trochę czasu mi zajęło dojście do tej, bądźmy szczerzy, szczątkowej odpowiedzi.

Ktoś wie?

Dlaczego samoloty latają?

- Dlaczego samoloty latają? - spytała dziś Kawa. Kawa jest dorosła i inteligentna, ma męża i dzieci. Powinna już wiedzieć, że o takie rzeczy się nie pyta. A mimo to spytała.

- Och, ciśnienie, siła nośna, skrzydła, grawitacja, przeciwne wektory... - panowie, opanowawszy gromki smiech, zaczęli się prześcigać w pobłażliwych wyjaśnieniach. A Kawa twardo pytała. - A co z tym ciśnieniem tak właściwie? A skąd ten przeciwny wektor? Skrzydła takie, a nie inne?

Po kilku minutach panowie przestali się śmiać. Wszyscy rzucili się do komputerów, żeby spytać wyszukiwarek: dlaczego samoloty latają.

Ja już wiem. Przeczytałam dzisiaj w mądrej książce, którą znalazłam na półce.
I w ten sposób odpowiedź na jedno pytanie z głowy, ale kolejne już pod czaszką. Dlaczego tylko dzieci nie boją się zadawania pytań? Gdzie ta granica, za którą decydujemy, że od tej pory wypada już wiedzieć?

"A ja nie wiem i nie wiem i trzymam się tego jak zbawiennej poręczy". Kto to napisał? Nie wiem.