niedziela, 15 kwietnia 2012

To be or not to be?

Oto jest pytanie.
Do tej pory odpowiedzi było już kilkadziesiąt, a najlepsze z nich brzmiały: Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Kenneth Brannagh. Teraz szturmem na podium wdarła się jeszcze jedna odpowiedź: David Tennant; czyli Hamlet w wersji Royal Shakespeare Company dla BBC (2009).
Intrygujące.

Przede wszystkim: Monolog. (Wiadomo, że oglądanie nagranego Hamleta, jakiegokowiek Hamleta, zaczyna się od Monologu, prawda?) I tutaj czapki z głów, bo reżyser stanął na wysokości zadania i w pełni wykorzystał fakt, że oko kamery wymaga innych środków niż teatralna publika. Takiego stopnia intymności nie udało się zbudować nawet Ethanowi Hawke'owi (a przecież jego wersji "Hamleta" można zarzucić wiele, ale NIE złe wykorzystanie kamery; Michael Almereyda doskonale wiedział, co robi).

 Do tego znakomita, bardzo oszczędna, minimalistyczna w tej scenie gra Tennanta: przy niemal zerowej amplitudzie emocji jedno drgnięcie powieki działa silniej niż krzyk. Nie da się nie porównywać tego z Brannaghiem (Burtona, Olivera i Gibsona pomijam, bo od dawna są poza moim prywatnym podium, ale dla Brannagha nadal mam owacje na stojąco).

Brannagh w jednym monologu zmieścił niemal całe spektrum emocji; trzymał je wszystkie na postronku i robił z nimi, co chciał. Ale jego książę był filozofem; zastanawiał się nad życiem. Hamlet Tennanta mówi o śmierci. Nie zastanawia się, nie intelektualizuje, po prostu mówi. Apatia, anhedonia aż biją po oczach.

Tyle monolog. A reszta? Można się w tym spektaklu do paru drobiazgów przyczepić: zdarzają się nieliczne dłużyzny i chyba nie do końca przemyślane sceny (np. przysięgi). Miałam też wątpliwości co do poprowadzenia tytułowej roli: wiem już, że Tennant potrafi w ułamku sekundy z rozbuchanej, groteskowej mimiki i gestykulacji przerzucić się na bardzo oszczędną grę aktorską, gdzie samo uniesienie brwi wbija w fotel.

Bawił się tym ładnie grając Doctora Who, gdzie takie niespodziewane wolty rzeczywiście robiły wrażenie. Ale przez dobrą godzinę spektaklu nie mogłam pozbyć się uczucia, że serwuje mi się dokładnie takie same triki, tyle że przy zamianie proporcji składników (tym razem to groteska była rzadkością). Na szczęście mniej więcej w połowie sztuki Tennant pokazał, że ma do dyspozycji znacznie bogatszy arsenał środków aktorskich, a rola poprowadzona jest w przemyślany i spójny sposób. Oklaski zwłaszcza za resztę, która jest milczeniem.

Plusy? Doskonały Klaudiusz Patricka Stewarta i intrygująca Ofelia (Mariah Gale). Zdecydowanie scenografia, równie oszczędna, jak monolog: czerń, szarość, lustra, lustra i jeszcze raz lustra (tak, okazuje się, że można zrobić kolejnego Hamleta z lustrami i nie kopiować Brannagha).

Jednym słowem: polecam.
I w związku z nawrotem szekspiromanii biegnę szukać dobrej inscenizacji "Burzy". Ktoś zna jakąś?

środa, 11 kwietnia 2012

O smutku w tonacji moll

- Dlaczego tonacje molowe wydają się smutne?
Takich pytań się nie zadaje; to jak pytać o to, dlaczego samoloty latają. Latają i już. A tonacje molowe są smutne i już - pewnie po to, żeby je można było odróżnić od durowych, to oczywiste.

No ale pytanie zostało zadane i bezczelnie rozsiadło się w głowie. Więc na początek banalna kwerenda w google: amerykańscy naukowcy* twierdzą, że ma to związek z ludzką mową. O smutku mówimy w tonacji moll, więc nic dziwnego, że gamy molowe się nam smutno kojarzą, prawda? A guzik, bo na szczęście naukowcy byli przyzwoici i zaznaczyli wyraźnie, że korelacja to nie to samo, co wynikanie. O kierunku strzałeczki nie wspominając.

Kolejne przekopywanie googla zbyt wiele nie dało, więc trzeba było stanąć na wysokości zadania i sięgnąć po stary dobry papier. Wiadomo: któż, jeśli nie Oliver Sacks?

A u Sacksa wszystko: muzykofilia i amuzja, afazja i amnezja i dużo innych rzeczy na "a". Sawanci, słuch absolutny (kontra ogromna skala, chciałoby się dodać); dysharmonia, dyskineza i kantylacja; prawie czterysta stron fascynującej lektury, a o skalach molowych nic.

Nic zupełnie.

Było za to co nieco o emocjach, ale bez odkrywania Ameryki. To, że muzykalność (pojmowana stricte percepcyjnie) jest uzależniona od struktur mózgowych wydaje się oczywiste. Ale mówiąc o emocjach Sacks skupia się już na tzw czynnikach osobowościowych (wszystko brzmi bardziej naukowo, jeśli doda się do tego "czynnik", prawda?) i tym gładkim stwierdzeniem nie wyjaśnia prawie nic.

A to przecież nie koniec. Bo czy skale minorowe rzeczywiście brzmią nam smutno? A może to tylko kwestia tempa utworu i instrumentu? A co z uwarunkowaniami kulturowymi? A nawet jeśli brzmią smutno, to czy nie brzmią tak dlatego, że powiedziano nam, że tak brzmieć powinny?

I tak, tak, wiem. Sacks ma te kilkanaście stron bibliografii w lengłydżu. Ale jakby ktoś umiał odpowiedzieć krócej, to ja bym była jednak wdzięczna. Bo wiecie, przeczytać te 200 artykułów to może i na upartego mogę, ale nie wiem, czy mój mózg to wytrzyma. Szczerze wątpię.

A gdyby ktoś chciał sprawdzić, jak mu skala molowa brzmi, to exploratorium [link tam gdzie zwykle, czyli w Inspiracjach] może pomóc. Google jednak nie takie złe.

To co - jakieś odpowiedzi może?


*Tak, też mam czasem wrażenie, że brzmi to jak oksymoron. Ale to naprawdę byli naukowcy i naprawdę z USA. Zainteresowanych odsyłam do googla i The Guardian.