czwartek, 7 marca 2013

Dlaczego pani jest pani?

Przecież pani mogłaby być panem, prawda? Nie? Nie mogłaby? To czemu wszyscy mówią na panią "dyrektor"?

Ale pani musi być panem, bo:
- kierowniczka to takie niepoważne, no i peerelowskie, a fu!;
- dyrektorki to są w szkole, nie w poważnych przedsiębiorstwach;
- menedżerka? Menedżerka to jak manierka, głupio brzmi i już;
- rzeczniczka kojarzy się z czkawką, a ja jestem rzecznik;
- mówię, że dziennikarka, to mnie żaden dziad poważnie nie traktuje;
- lekarka? Może jeszcze od razu dodać, że młoda i założyć pamiętnik?;
- psycholożka, psycho-loszka, uzus mi nie pozwala, sama rozumiesz...

Otóż nie. Nie rozumiem.

Argumenty przeciwne? Będzie jeden, ale za to dobry: nieodżałowana Stefania Grodzieńska i jej
"Dałam listonosz" (1960 [sic!])

(...)
Zdaję sobie sprawę z doniosłości problemu, jako córka profesora i profesor. Oto więc fragment mojej nowej powieści z życia kobiet pracujących:

- Doktor kazała powtórzyć doktor, żeby doktor wstąpiła do doktor, to doktor już doktor powie, czego doktor od doktor potrzebuje - powiedziała instruktor, oddała klucze felczer, zostawiła polecenie dla monter i wyszła ze szpitala.

Instruktor nie było lekko na sercu. Podejrzewała, że mąż zdradza ją z introligator. Nie mogła przestać o tym myśleć od czasu, kiedy niechcący podsłuchała rozmowę inżynier z mechanik. Miała dosyć powodów,żeby wierzyć w te plotki, gdyż nie byłby to pierwszy przypadek zdrady z jego strony. Kiedy rok temu przyłapała go z kierownik, po prostu oszalała. W porywie rozpaczy uderzyła kierownik, ale potem okazało się, że niesłusznie. Przygoda męża z kierownik była zupełnie bez znaczenia, gdyż poważnie romansował on wówczas z redaktor. Wobec tego instruktor przeprosiła kierownik i zbiła redaktor. A teraz znów będzie przeprawa z introligator...

Tak rozmyślając, instruktor doszła do domu. Na schodach natknęła się na listonosz, która wręczyła jej depeszę. Instruktor dała listonosz pięć złotych i gorączkowo przeczytała.

Depesza podpisana była przez męża:
Żegnaj Stop Uciekam z technik dentystyczny*.



*Stefania Grodzieńska, Już nic nie muszę. Do przeczytania koniecznie.


sobota, 29 grudnia 2012

Gdzie są nasze książki?

Play it Sam, play our song.
No i się zaczęło. 

Mam wrażenie, że od czasów "Casablanki" każda szanująca się filmowa para powinna mieć Swoją Piosenkę (TM). Jeśli mamy do czynienia z filmem/serialem dla młodzieży, to powinność zmienia się w konieczność. A że lubimy czerpać wzory z seriali, Swoją Piosenkę powinna mieć także każda (no dobrze, niech będzie, że co druga) NIEfilmowa para. Do tego stopnia, że na portalach ułatwiających planowanie wesel pojawiają się porady dla muzyków: co robić, gdy para Swojej Piosenki (o zgrozo!) nie ma.

Schemat jak schemat, Ameryki nie odkrywam.
Zastanawiam się tylko, dlaczego nie widziałam jeszcze żadnej filmowej pary, która miałaby Swoją Książkę?

Naprawdę rozumiem różnicę. Rozumiem, że piosenek słucha się często w towarzystwie, podczas gdy książki czyta się w zaciszu własnej wyobraźni. Rozumiem, że pierwszy wspólny taniec mający w tle konkretną melodię może być niezapomnianym przeżyciem, a trudno jest tańczyć do książki (chociaż tu się można zastanawiać: co gdyby puścić takiego e booka z Panem Tadeuszem? Trzynastozgłoskowiec to przecież piękna i bardzo rytmiczna fraza, prawda? Albo Potop: "do Wodoktów! Do Wodoktów! Do Wodoktów wszyscy!", całkiem ładny refren).

I nie zastanawiałabym się nad tym specjalnie, gdyby nie to, że przecież Nasze Książki istnieją. Zasada jest prosta: znalazłam genialną książkę. Oczywiste, że podrzucam ją przyjacielowi. (Albo przyjaciołom, żeby nie zawężać). Lub odwrotnie: ktoś podrzuca mi swoją książkę. I się zaczyna.

Oczywiste, że potem o tej książce rozmawiamy, bywa, że rozmowa przeradza się w żywiołową dyskusję na noże (był ten Myszkin idiotą czy nie? I co się właściwie stało w Czarnem?). Oczywiste, że zaczynamy ją nieświadomie cytować, wplatać cudze słowa w własne wypowiedzi. Oczywiste, że gdy widzimy tę książkę na wystawie w księgarni, uruchamia się nam niemal identyczny łańcuch skojarzeń i wspomnień. Oczywiste, że są to Nasze Książki. Wyłącznie nasze, reszta świata może je sobie znać i czytać, ale TAKIEGO ładunku emocjonalnego w nich nie znajdzie.

Macie takie książki? Bo ja mam wiele.

A ci uparci scenarzyści dalej swoje: piosenki i piosenki i tak w koło Macieju. Serio, marzy mi się film, w którym para bohaterów spojrzy na wystawę w księgarni, zerknie na siebie porozumiewawczo, ktoś uśmiechnie się samym kącikiem ust, a ktoś wyjaśni przypadkowemu towarzyszowi: "to nasza książka". Czekam.



wtorek, 4 grudnia 2012

Studium przypadku, czyli jak to możliwe?

- Ja cię skądś znam - zmarszczyła brwi dziewczyna, która wsiadła do mojego przedziału. Przyjrzałam się jej uważniej: twarz znajoma, to prawda, ale skąd? Olśnienie przyszło chwilę później, gdy usiadła na fotelu, charakterystycznie przekrzywiła głowę, odgarnęła włosy za ucho: A.

Ta sama A., którą spotkałam przypadkiem jakieś dwa lata temu, w zupełnie innym pociągu zupełnie innej relacji. Wydaje się, że nie zmieniła się wiele - nadal zaskakiwała precyzją sądów, delikatnością wypowiedzi i doskonałym wyczuciem chwili. A rozmowa z nią nadal była niesłychaną przyjemnością.

- Niemożliwe - oceniła kilka dni później C. - Takie przypadki nie mają prawa się zdarzyć.

I tu zaczyna się robić ciekawie. No bo co to jest ten przypadek? I co właściwie stało się w pociągu?
Gdy chwilę pomyśleć, wychodzi na to, że nic specjalnego. Ot, przecięły się dwie ścieżki przyczynowe, Arystotelesowi kupcy spotkali się na targu, żadna nowość.

Że prawdopodobieństwo małe? A co to znaczy małe, poniżej 0,05? O, przepraszam, ja mogłam już tydzień wcześniej przewidzieć z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością, że tego dnia, o tej godzinie będę siedzieć w tym pociągu, w tym wagonie (zawsze wsiadam w ostatni wagon), tylko przedziału nie byłam stuprocentowo pewna (ale jakieś tam typy miałam).
A. też kilka dni wcześniej wiedziała, że wsiądzie w ten pociąg.

Jeśli więc zdefiniować* przypadek jako zdarzenie, którego nie jestem w stanie przewidzieć (bo nie jestem demonem Laplace'a; albo lżej: bo nie znam rozkładu tygodnia A.) - to był to bardzo fajny przypadek. I - jak większość przypadków - całkiem prawdopodobny.
Fajnie to brzmi post factum, prawda?

*Tych definicji jest multum, ale akurat ta mi pasuje.



poniedziałek, 1 października 2012

Jak masz na imię?

- Wiesz, spotkałam dziś Kasię - zaczęłam, ale M. przerwała mi natychmiast.
- Jaką Kasię?
- Tę czarną. Znasz ją, byliśmy razem na piwie, pojechałyśmy na tamten koncert, pamiętasz, pożyczyłaś wtedy od niej książkę, Kasia pochodzi z Dużego Miasta, przyjeżdża tu jednak często. To ta Kasia, która udziela się na tamtym forum...
- Aaa, "nicka1234", nie mogłaś tak od razu?

Najpierw mnie to wyłącznie rozbawiło, temat jednak wrócił, bo zależności między nickami, ksywkami a imionami są niesłychanie złożone i pełne subtelnych niuansów. Bo kiedy używać jednego, a kiedy drugiego? Jak ustawić hierarchię (i czy w ogóle powinno się ją ustawiać)? Doprawdy, gdy wgłębić się w temat, zza szafy wychodzą nagle konwenanse i tradycje takie, że niech się brytyjska arystokracja schowa.

 Zasada wydawałoby się, że oczywista: Imię w realu*, nick w sieci.

Akurat. A co, gdy stary znajomy z sieci nagle objawia się w realu i oficjalnie przedstawia nickiem? Pół biedy, jeśli mamy do czynienia ze spotkaniem 1 na 1, ale gdy zbierze się grupka? To jasne, że wszyscy przedstawią się nickami (z oczywistych względów, miło jest przecież, gdy człowiek w końcu może przyporządkować te dziesiątki maili/postów do konkretnej Kaśki/Zośki/Jaśka). Oczywiste też, że tymi nickami będą się posługiwać w rozmowie.
I w odwrotną stronę: czy starych znajomych, z którymi niejedno piwo się już wypiło, będziemy witać w sieci nickiem czy imieniem? (A przecież netykieta!)

 Zasada niby tak samo oczywista, ale wcale nie: Nick to dystans, imię to zażyłość.

I znowu nieprawda. Ładnie to widać w sytuacjach online, gdy na ogólnodostępnych forach starzy znajomi, bywa, że i całe rodziny, radośnie przerzucają się nickami, dawno niewidziana ciocia Frania staje się "ziutą56" i dystans wobec ciotuni w niewyjaśniony sposób nagle maleje.
Równie ładnie widać to w realu, zwłaszcza, gdy towarzystwo jest mieszane, onlinowo-realne. Gdy w rozmowie padają nicki, nagłe wyskoczenie z "ale Kasiu" niekoniecznie musi świadczyć o zażyłości.

Ksywki są jeszcze ciekawsze, bo dzielą się na te zaakceptowane z przyjemnością i te nadane, więc zaakceptowane z rezygnacją. Użycie ksywki zmniejsza/zwiększa zażyłość w zależności od jej rodzaju - a skąd postronny obserwator ma wiedzieć, z którą z ksyw ma do czynienia?

To tylko zarys kociołka z problemami, bo przecież można doń bez trudu dorzucać kolejne. Można tłumaczyć zjawisko myśleniem magicznym (siedzi ono w nas głębiej, niż można by się spodziewać**), według którego znajomość Prawdziwego Imienia daje nad człowiekiem władzę. Ale można też od razu spytać, które z imion jest tym prawdziwym - to nadane przez rodziców, usankcjonowane wieloletnim użyciem, czy też nick, samodzielnie wybrany i tymże wyborem usankcjonowany?  A co z podwójnymi imionami? Co z ksywkami używanymi wyłącznie w ściśle zamkniętych grupach? A co z wołaczami? (Wołacze potrafią nieźle namieszać, jeśli chodzi o subtelności językowe; wielka szkoda, że Brytyjczycy nie mają wołaczy, to chyba jedyna rzecz, której bardzo brakuje mi w tym języku).

Może w końcu zaczniemy się numerować? Byłoby z głowy.



* Paskudne słowo. Bo "real" jest dokładnie w takim samym stopniu realny jak sieć, pojęcie komletnie nietrafione, nie cierpię go, ale używam tutaj dla jasności przeciwstawienia. Jeśli ktoś zna lepszy synonim, niech się dzieli!
** A twórcy popkultury pięknie to wykorzystują. Bo jak równocześnie wkurzyć i zaintrygować odbiorców? Proste: okryć tajemnicą imię istotnej postaci. Najlepiej głównej postaci.

czwartek, 13 września 2012

Gdzie ta keja?

Pytań tym razem wiele, ale pierwsze, zasadnicze i narzucające się automatycznie jest jedno:

- Dlaczego, do jasnej Anielki, nikt nie napisał porządnego kryminału, którego akcja dzieje się na małej żaglówce? Albo - jeśli napisał - dlaczego ja nic o tym nie wiem?

Przecież to jasne jak słońce: weźmy sześcioro ludzi, umieśćmy ich na tydzień w przestrzeni o powierzchni dziewięciu metrów kwadratowych i czekajmy. Zbrodnia jest tylko kwestią czasu, to elementarne.
I naprawdę nie rozumiem, dlaczego Agatha Christie nie wykorzystała tego potencjału. No dobrze, można przyjąć, że z Anglii na Mazury kawałek drogi, jest to jakiś powód, ale tacy Skandynawowie? Doprawdy, czuję się mocno zawiedziona.

Po drugie: odkrywania tajemnic języka ciąg dalszy. Naprawdę nie przypuszczałam, że w polszczyźnie jest tyle słówek, których jeszcze nie słyszałam. Jakiż to potencjał! Można sobie po takich żaglach wrócić do domu i wzbogacić swój słownik codziennego użytku. Możliwości jest naprawdę wiele. "Ty bakisto pusta!". Albo: "Ty kabestanie samoknagujący!" "Ty topenanto zaplątana" też jest niezłe, mogę w końcu odpuścić mojego ulubionego "pilastra kanelurowanego"*.

Po trzecie, równie nurtujące jak pierwsze: czy są frazy/słowa, których NIE da się pokazać, grając w kalambury? Po "akwalungu", "marszałku polowym", "strefie zdemilitaryzowanej" i "postmodernizmie" mam pewne wątpliwości. (Chociaż taka "Dolina Muminków" nie była bułką z masłem, o nie).

* W ramach wzbogacania słownika: znacie coś równie fajnego? Chętnie przygarnę - tak samo, jak dobre hasła do następnych kalamburów. :)

niedziela, 12 sierpnia 2012

Obcy czyli kto?

- To całe science-fiction jest po prostu nudne! - żachnęła się wczoraj R. - Jak w ogóle można się w to wciągnąć? Przychodzi obcy i chce opanować świat, przychodzi superbohater i zabija obcego, amen.
- No właśnie! - przytaknął T. - Tylko wszystko zależy od tego, jaki to obcy!

Trudno mi było nie zgodzić się z T. Zwłaszcza, że dzięki temu jednemu zdaniu uświadomiłam sobie, ilu obcych już ta nasza (pop)kultura wygenerowała; i że mam wśród nich swoich ulubieńców. Mieć ulubionych kosmitów - to już nie w kaszę dmuchał.

Więc znów: ranking całkowicie subiektywny z kolejnością bez znaczenia.

1. Obcy niezupełnie obcy, czyli Obcy.
No bo jak mówić o obcych i nie wspomnieć o Obcych (zwłaszcza, gdy "Prometeusz" na tapecie)? Wykreowane przez Scotta (i Gigera, którego często się pomija, bardzo niesprawiedliwie) ksenomorfy są już wzorcem, klasykiem gatunku. I słusznie, bo mało który kosmita jest tak zgrabnym przykładem wrzucenia kilku ludzkich fobii do jednego worka. Rozmnaża się to to jak pasożyt, wygląda trochę jak robal, ocieka jakimś obrzydliwym śluzem, zrzuca skórę jak wąż, łapie ofiary jak pająk i wyłazi z innego człowieka.

A teraz ręka w górę: kto się nigdy nie bał: pasożytów, robali, obrzydliwych śluzów, węży, pająków i tego, co wyłazi z innego człowieka? [niepotrzebne skreślić]
No właśnie.


2. Obcy zupełnie obcy, czyli Ocean.
O ile zachowania ksenomorfów były bardzo swojskie (złapać-zeżreć/wykorzystać-rozmnożyć się), o tyle Lemowy Ocean może wprawić w konsternację. Bo właściwie do końca nie wiadomo, z czym mamy do czynienia i czy wielka galareta na Solaris rzeczywiście jest Obcym? Inteligentny twór czy tylko bezmyśny naśladowca? Genialna forma życia, która eksperymentuje na ludziach, podsyłając im najgorsze ich koszmary, czy ułomny bóg, który nie potrafi znaleźć drogi porozumienia z podrzędnym gatunkiem?

Żeby było trudniej, Lem nie odpowiada na te pytania. A męczże się, człowieku sam - w końcu na tym polega obcość obcego, że pojąć go nie sposób.
Czapki z głów.


3. Obcy oswajany, czyli Prosiaczki.
Przy takim Oceanie czy ksenomorfie to pikuś. Wygląda to to jak niewielka świnka (stąd nazwa), żyje w lasach, dziwnie podskakuje i jest ogólnie dość nieprzewidywalne. A, no i nie wiadomo, jak się rozmnaża, bo samic jakoś nie widać.
Trzeba więc to to zbadać - i tu plus dla O.S. Carda wielki jak stąd do Lusitanii - zbadać antropologicznie. Mamy więc naukowców, którzy nie wtykają łap we wszystko, co obce (vide "Prometeusz"), ale próbują poznać niższą rasę w sposób, który jak najmniej ingerowałby w jej kulturę.

Ale naprawdę wesoło zaczyna robić się w momencie, gdy okazuje się, że niższa rasa wcale nie jest taka niższa; a jej kultura bardziej skomplikowana niż można by się spodziewać. Antropocentrym po raz kolejny bierze w łeb.


4. Obcy spoza, czyli Adynatosi.
Adynatosi, czyli Skrzywienie. Coś, co jest poza Formą, poza Porządkiem, poza czasem i przestrzenią, chaos w czystej postaci (chyba, że nie?). Chcą opanować ziemię - a może nie chcą, bo są tylko nieuninioną konsekwencją działań pana Berbeleka?
Kolejny obcy poza granicą epistemiczną. Tyle, że w Ocean można było zanurkować, ale w Adynatosów już niekoniecznie.
Brawa dla Jacka Dukaja.


5. Obcy po brytyjsku, czyli tłuszczaki, pieprzniczki i złośliwe trampoliny.
Czego się spodziewać po kosmicie, który przemierza czas i przestrzeń w niebieskiej policyjnej budce telefonicznej i nieustannie ratuje ziemię (a czasami i wszechświat) używając głównie śrubokrętu? Oczywiście: godnych siebie przeciwników.
Jest ich tylu, że naprawdę trudno wyróżnić najlepszych. Na szczycie mojej hierarchii stoją jednak zdecydowanie Dalekowie. W skrócie: coś jak półtorametrowe żelazne pieprzniczki, których bronią jest trzepaczka od kuchennego miksera i przetykaczka do tolatety, a ulubionym słowem wypowiadane z żelazną konsekwencją i przy każdej możliwej okazji "Exterminate!". I - uwaga uwaga - MOŻNA się ich bać. Serio.

Zaraz za Dalekami są Adiposy. Bo wyobraźcie sobie kosmitów chcących zniszczyć Ziemię za pomocą zbudowanych wyłącznie z tłuszczu, malutkich, przesympatycznych przedszkolaków w kształcie torebki mąki.
Aha.
A są też kosmici, którzy strzelają bombkami z choinek. Jak tu nie kochać Brytyjczyków, którzy wymyślili Dra Who?

6. Obcy - zagadka.
Czyli coś, co wstrząsnęło mną, gdy miałam jakieś pięć lat, a potem zniknęło i nikt nie kojarzy, czym było. To książka dla dzieci, z której pamiętam przede wszystkim ilustracje: piękne (dziś obstawiałabym, że akwarele lub gwasze), utrzymane w zielono-niebieskiej kolorystyce.

Książka opowiadała o dziewczynce z gwiazd (Miała imię bardzo podobne do jakiegoś ziemskiego, ale różniące się tylko jedną literką: Sona? Zosa? Ana?) i jej przyjaciołach. Zaczynała się od sceny lądowania kosmitów na łące - kosmici (trylioni? tryllici? nie pamiętam nazwy) byli niewielcy, a ziemska atmosfera wyraźnie im nie służyła. Wytrzasnęli jednak skądś jakieś bańki ichniego powietrza, a cała książka opierała się na walce z czasem - zdążą czy nie zdążą odlecieć?

Ktoś pamięta? :)

środa, 8 sierpnia 2012

Hell hath no fury...?

Co to jest homoseksualizm? Ano, drogie dzieci, "do niedawna był patologią seksualną, obecnie jest akceptowany, aczkolwiek nie jest miłością, a jedynie zaspokojeniem (…) pewnego przymusu emocjonalno-seksualnego". Tak przynajmniej mówi jeden z podręczników do wychowania do życia w rodzinie. Albo precyzyjniej: pani S. mówi, że podręcznik tak mówi.

[Swoją drogą: przymus emocjonalno-seksualny, bardzo ładna definicja].

Podobnych perełek pani S. przytacza więcej. Aborcja to morderstwo, dziewczynki są bardziej uczuciowe od chłopców, spełniają się w swojej kobiecości (a chłopcy spełniają się w pracy, najlepiej naukowej, bo testosteron to siła rozumu). A wszystko z tych podręczników, co to ma nam na nich wyrosnąć to młode, nowe pokolenie.

Tekst pani S. może i irytuje brakiem dystansu do tematu, ale nie dziwię się furii w tej Furii. Mnie też zęby niejeden raz zgrzytnęły o siebie. I bardzo, ale to bardzo poważnie bałabym się o to młode pokolenie, gdyby nie podsłyszana w autobusie rozmowa dwóch chłopców, na oko 12-letnich.

- Ty, ale jak ja już będę miał dziecko, to nie wiem, jak mu dam na imię - zamyślił się drobny blondyn w bluzie z kapturem.
- E, ty to nie będziesz miał dziecka - zarechotał drugi, w za dużym dresie. - Nie będziesz mógł mieć dziecka z tym swoim chłopakiem.
- No może i nie - zgodził się stoicko blondyn. - Ale co cię obchodzą szczegóły mojego życia prywatnego?