- Przepraszam bardzo, gdzie tu można zjeść coś dobrego? - zaczepił mnie na Rynku pan z pięknym irlandzkim akcentem.
Chwilę stałam jak wryta - bo w końcu ilu Irlandczyków można spotkać w ciągu jednych wakacji? Chociaż fakt, ostatni był jakieś dwa miesiące temu, może w końcu rodacy na Wyspach postanowili zadbać o rodzimą turystykę i promują, co się da?
- Prosto i na lewo - wytłumaczyłam panu. Zwięźle, bo padało. Ale czym taki deszcz dla rodowitego Irlandczyka?
- Bo mnie chodzi o polską kuchnię! - w opalonej twarzy lśniły wyszczerzone w uśmiechu zęby, blask aż wydawał ciche "ting!". Nie mogłam się temu oprzeć, zaciągnęłam pana w najbliższą bramę (sucho!) i wyjaśniłam, co i jak: że pierogi tu a żurek ówdzie, a jeśli bar mleczny, to tylko tam. Od słowa do słowa - okazało się, że pan jest z Wicklow. Mojego Wicklow!
Pogadaliśmy sobie z pięć minut - pan był głodny, ja spieszyłam się do pracy. Podziękował grzecznie, zrobił jeszcze raz "ting" blaskiem odbitym zębów i - machając już na pożegnanie - westchnął:
- No i czemu wy się nie uśmiechacie?
No właśnie. No?
W ramach prostestu wobec ponuractwa wmaszerowałam do pracy z wyszczerzem godnym Irlandczyka. Owszem - rozbawiłam wszystkich (bo, niestety, moje zęby nie nadają się do robienie świetlistego "ting!").
Postanowienie na jesień: połazić po Wicklow, zjeść sałatkę Cezara w Al's Diner i odwiedzić Glendalough. Więc: smile, please! Cheese! :)
No, też się ciągle zastanawiam. To czemu?
OdpowiedzUsuńGdybym wiedziała, to byłyby to "odpowiedzi", prawda?
OdpowiedzUsuńJedna z teorii mojej psiapsióły mówi, że oni w ten sposób myją zęby - wystawiając je na deszcz, oszczędzają wodę. Jesteśmy za mało oszczędni...? ;)