sobota, 12 listopada 2011

Za opóźnienia przepraszamy

Że PKP nie dba o klientów? Bluźnierstwo, proszę Państwa, bluźnierstwo i herezja. Wchodzę sobie ostatnio do pociągu Regio. Na zewnątrz niecałe pięć stopni, ale w pustym wagonie przyjemne ciepło, więc zadowolona zrzucam płaszcz, czapkę, szalik i wyjmuję książkę. Po kolejnych dziesięciu minutach podwijam rękawy bluzki, pięć minut później zaczynam wachlować się książką. Ciepło.
Otwieram więc okno (otwiera się!). Nie za bardzo, tyle tylko, by wpuścić nieco tlenu.

- A pani tak ciepło, że aż okno trzeba otworzyć? - pyta po kwandransie konduktor, kasując bilet.
- Gorąco było, to otworzyłam, niech się jeszcze chwilkę przewietrzy - odruchowo zaczynam się tłumaczyć.
- To może lepiej niech pani to okno zamknie.
- Ale... - coś mi zaczyna się nie zgadzać, ale nie chce mi się wchodzić w głupie konwersacje. - Dobrze, za kilka minut zamknę.

- Lepiej zamknie już teraz. Innym pasażerom przeszkadza. Bo zimno.
- Ale w wagonie nie ma nikogo poza mną - rozejrzałam się odruchowo.
- No nie ma. Ale będą za pół godziny. I będzie im zimno.

I niech ktoś powie, że PKP nie dba o pasażerów. Cytując klasyka: "Zarząd spółki PKP zdaje sobie sprawę, że połowa pociągów jeździ przepełniona. Ale druga połowa jest prawie pusta. Więc w czym problem?".

PS: Okno zamknęłam, przejąwszy się losem potencjalnych pasażerów. Pół godziy później do wagonu weszła starsza pani. Wyjęła książkę i otworzyła okno.

niedziela, 6 listopada 2011

Te straszne feministki

W jakimś internetowym przeliczniku wyszło mi, że jestem warta siedem wielbłądów i cztery kozy. Dość średni wynik, zważywszy na to, że C. wyszło tych wielbłądów 36 (kóz nie pamiętam ile, ale też na pewno więcej niż cztery). Po szybciutkim przyjrzeniu się przelicznikowi wyszło nam, że wielbłądy bardzo lubią kobiety, które gotują, piorą, zmywają i sprzątają. I przynoszą piwo.

Wyszło nam, że połowa populacji Homo sapiens to sprytnie przebrane wielbłądy.

A przy okazji rozwinęła się dyskusja o feminizmie i równie sprytnie (jak wielbłądy) ukrytych stereotypach.
Przykład:
przychodzi J. do sklepu z zabawkami, szukając prezentu dla córeczki znajomej.

- Coś dla rocznego dziecka poproszę - mówi, rozglądając się po półkach. - Zabawkę, która będzie jakoś rozwijała dziecko.
- Chłopiec czy dziewczynka? - uśmiecha się sprzedawczyni.
- To nie ma znaczenia - w J. kiełkuje bunt.

- Jak to nie ma! - sprzedawczyni kręci głową ze zdumieniem. - Oczywiście, że ma!
- Taak? - J. uśmiecha się niewinnie. - A jakie?

No?

piątek, 28 października 2011

Ciepło-zimno

Dzień pierwszy.
Robi się zimno. Za dnia jest jeszcze całkiem przyjemnie, ale w nocy pojawiają się przymrozki, więc kaloryfery mogłyby już zareagować i na przykład zrobić się ciepłe. Na razie owijamy się w swetry, nosimy ciepłe gacie i czekamy z utęsknieniem.

Dzień czwarty, czyli drugi dzień właczonego ogrzewania
Ciepło. Jest dobrze: sweterki poszły w kąt, hektolitry gorącej herbaty również, a świat stał się piękny. Słowem: stało się ciepło. Może nawet za bardzo, więc pora ograniczyć błogość i pokręcić zaworem. Z "piątki" na "dwójkę", bo już wizualizują mi się w tyle głowy horrendalne rachunki za ogrzewanie.

Dzień piąty.
Zimno. Kaloryfery też podejrzanie zimne. Ale mają termoregulację, więc może tak musi być. Na wszelki wypadek sprawdziłam: nie są zapowietrzone. Pokrętło wraca na piątkę, żeby nie było.

Dzień szósty.
Zimno. To chyba jednak nie jest termoregulacja, bo operowanie pokrętłem nie przynosi żadnego efektu. Jest piątek wieczorem, więc o specach nawet nie ma co marzyć. W przypływie frustracji walnęłam kaloryfer pięścią. Pomogło! Jest ciepło! Pokrętło na czwórkę, bo w mieszkaniu jak w chłodni, w nosie mam rachunki.

Dzień siódmy.
Ciepło.

Dzień ósmy,
Ciepło. Pokrętło wraca na trójkę (wygrana rozsądku), w nocy redukcja do jedynki. (Ponoć sypianie w chłodni zapewnia mniej zmarszczek).

Dzień dziewiąty.
Zimno. I nawet pięść nie pomaga, zimno nadal. Spece przyjadą za cztery dni.

Dni dziesiąty-dwunasty.
Zimno. Swetry, herbatki i takie tam.

Dzień trzynasty.
Spece najpierw uznali, że się kaloryfer się zapowietrzył i głęboko między pośladkami mieli moje stanowcze protesty i zapewnienia, że umiem sobie skubańca odpowietrzyć sama. W końcu zgodzili się przyjechać. Ciepło.

Dzień czternasty.
Ciepło. Pokrętło wraca na trójkę (wygrana rozsądku), w nocy redukcja do jedynki.

Dzięń piętnasty.
Zimno. Już mnie to nawet nie dziwi, spece przyjadą za trzy dni.
Zimno
zimno
zimno.

Bilans sezonu grzewczego (jak dotąd):
- dni ciepłych: sześć;
- dni zimnych: jedenaście;

Bonus, czyli rada speca:
"Bo wie pani, mozna wymienić ten zawór, ale nie teraz. W maju najwcześniej. No jak to, co do maja? Kaloryfery na piątkę cały czas, psze pani, bo jak pani skręca, to sama pani wi. Albo na jedynkę, bo jak pani podkręca, to sama pani wi."

No wim.

czwartek, 29 września 2011

Sztuka poRUSZa?

Chłopiec na plakacie może mieć jakieś osiem lat. Ubrany w za dużą koszulkę stoi z głową wciśniętą w ramiona. Ręce zacisnął na hydrancie, chciałby schować się za niego zupełnie, ale to niemożliwe, hydrant sięga mu zaledwie do pasa. Chłopiec bardzo chciałby się nie rozpłakać, ale grymas na jego twarzy nie pozostawia wątpliwości - nie uda mu się.

Obok duży napis:
idiota!
jesteś idiotą!
jesteś kompletnie bezużytecznym idiotą!

Na tę wielką, wystawioną na Rynku pracę Kena Luma patrzą dwie starsze panie, które przed chwilą przysiadły na ławeczce. Jedna z nich jest wyraźnie wstrząśnięta.

- No jak tak można! - woła głośno i kręci głową. - No ale jak tak można! A co ten chłopiec pomyśli, jak się tak na tym plakacie zobaczy? I jeszcze podpisane, że jest idiotą? No jak on się poczuje, jak to zobaczy? Nikt o tym nie pomyśli, krzywda dziecku na całe życie! No jak tak można!?

I niech mi ktoś powie, że sztuka współczesna nie porusza starszych ludzi.

piątek, 16 września 2011

Co żołnierz ma pod łóżkiem?

Jednak praca może być prawdziwym źródłem radości! (Dopóki człowiek nie dostanie do ręki świstka z kwotą wypłaty). Na przykład wczoraj do mojej służbowej skrzynki trafił mail z Bardzo Ważnej Konferencji. Tytuł był na tyle intrygujący, że otworzyłam go od razu, a treść była jeszcze ciekawsza. Szło to mniej więcej tak:

Tytuł: Co mogą Służby?
Treść: Służby mogą współpracować.

Powiem tak: uff.

Kilka godzin później spotkałam panią, która od razu wskoczyła na drugie miejsce w moim najmojszym rankingu ludzi, których nie sposób zapomnieć (na pierwszym wylądował niedawno ten pan, który rozmawiając ze mną przez telefon stacjonarny upierał się, że właśnie wjeżdża na autostradę).

Tym razem rzecz działa się w biurze, w którym urzędowała pani, a do którego musiałam zapierniczać przez pół miasta, "bo przez telefon to oni nie mogą". Pani oczywiście nie mogła mi odpowiedzieć na proste pytanie, "bo nie ma szefowej". Myślała, że to wystarczy, by się mnie pozbyć. O, święta naiwności!

- A kiedy wróci szefowa? - zestaw pytań "szefa niet" mam już opanowany do perfekcji.
- Trudno mi powiedzieć - wyrecytowała pani z miłym uśmiechem, wbijając wzrok gdzieś w ścianę za moimi plecami.
- A jak mogłabym się z nią w tej chwili skontaktować?
- Telefonicznie.

Ha, zwycięstwo. Pani podała mi karteczkę z nagryzmolonym numerem telefonu. Stacjonarnym. (Stacjonarnym? Gdzieś z tyłu czaszki zapaliło się mi czerwone światełko).

- Przepraszam, a co to za numer?
- Do biura szefowej - uśmiech nie znikał pani z twarzy.
- Czyli szefowa jest w jakimś innym biurze? Nie wiedziałam, że macie jeszcze inne oddziały.
- Nie mamy - uśmiechała się pani, a ja miałam dziwne wrażenie, że coś mi umyka.

- To do jakiego biura ten numer? - zaczęłam mieć złe przeczucia.
- Do tego - uśmiechnęła się pani i rozłożyła ręce. - Może pani do nas zadzwonić i sprawdzić, czy jest szefowa.
- Ale przecież sama mi pani powiedziała, że nie ma?
- No nie ma.

Przez chwilę nawet chciałam zadzwonić, ale stojący obok mnie P. zaczął się krztusić, więc się po prostu grzecznie pożegnaliśmy.

środa, 7 września 2011

Wiem, że nic nie wiem w McDonaldzie

- Jak ateiści mogą z tym żyć? Z ciągłą świadomością, że każdy dzień przybliża całkowitą destrukcję ego? - zapytał Brazylijczyk, kręcąc głową ze zdumieniem.

Zamilkłam. Nie spodziewałam się podobnego pytania. Nie od człowieka, którego znałam zaledwie od kwadransa - odkąd zapytał, czy może usiąść przy moim stoliku, na pierwszym piętrze zatłoczonego McDonalda. Popatrzyłam za okno, na słabo oświetlony główny plac miasta. Z góry miałam doskonały widok na grupkę studentów wykrzykującą anarchistyczne hasła. Obok kilkoro imigrantów ustawiło się w kolejce do mikrofonu - ot, taki mały Hyde Park. Pod jedną z nielicznych lamp starsza kobieta rozdawała ulotki z napisem "DEMOKRACJA".

Jak ateiści mogą z tym żyć?

Zadałam to samo pytanie tydzień  później, w grupie złożonej zarówno z ateistów, jak i chrześcijan.
- Normalnie - odpowiedział C. - Tak samo jak wierzący. Nie ma między nami większej różnicy w tej materii. Ani jedni ani drudzy nie myślą o tym na co dzień.

L. zasłonił się stoicyzmem. Wiadomo: jeżeli ja jestem, to nie ma jeszcze śmierci, jeśli jest śmierć - to mnie już nie ma. Tyle klasycy.

Ale Brazylijczyk nie dawał za wygraną. - Albo albo - powtarzał za Kierkegaardem, wyciągał z rękawów Teresę z Avilla i Heideggera, nie darował nawet Levinasowi. A mimo to po blisko trzech godzinach rozmowy pytanie nadal dźwięczało w powietrzu.
Jak ateiści mogą z tym żyć?

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Z cyklu: rozmowa tygodnia

biiip. biiip. biiip.
- Dzień dobry, tu Sepulka Sepulkowska, dzwonię z Bardzo Dziwnej Firmy, chciałabym zapytać o Ważną Sprawę. Z kim w pańtwa firmie mogłabym rozmawiać na ten temat?
- Yyyy. Skąd?
- Z Bardzo Dziwnej Firmy.
- Ooo, nie-e, nie-e, to tylko z szefem.

- A może mnie pan z szefem połączyć.
- Nie. Nie ma. Szefa nie ma.
- A kiedy będzie.
- Nie będzie. Jutro będzie. Dziś już nie będzie.

- A z kim poza szefem mogłabym rozmawiać?
- Tylko z szefem.
- A kto w takim razie zastępuje szefa, gdy go nie ma?
- Nikt.

- Hmm. W takim razie jak się nazywa zastępca szefa?
- Nie ma.
- A wiceszef?
- To ja.

- To w takim razie może pan mi powie...
- Nie! Nie powiem. Szef musi być.

- Ale chodzi tylko o jedno pytanie...
- Nie! Nie mogę, nie teraz, ja się spieszę...
- Ale ja zajmę pół minuty.
- Nie, ja nie mogę rozmawiać, ja siedzę w samochodzie, ja jadę samochodem, tu zaraz na autostradę wjeżdżam, nie mogę rozmawiać.
- Ale ja do pana dzwonię na numer stacjonarny.
- ...
bip. bip. bip. bip.

Cieszy nawet po 12 godzinach w pracy :D

sobota, 6 sierpnia 2011

Marceli Szpak dziwi się światu

No bo jest tak: rano wstaję - i myślę. Taki odruch po prostu, że ten mózg się włącza, z opóźnieniem wprawdzie, ale jednak. No i dobrze, włączony mózg przydaje się, kiedy jadę do pracy, lawirując między remontowanymi uliczkami a pieszymi, którzy z uporem kóz lezą po ścieżkach, choć obok mają chodnik. Żeby chociaż i grację kozic do tego mieli. Gdzie tam.

Dalej: przychodzę do pracy - i myślę. Serio. Wbrew wszelkim pozorom (a czasem i wbrew efektom) zwoje mózgowe mi działają, czasem aż do przegrzania. W wakacje to w pracy myślę nawet podwójnie: za siebie i za praktykantów.

Wracając z pracy - myślę. Z reguły po prostu myślę o tym, o czym zapomniałam pomyśleć w pracy, a powinnam była, ale przypomniało się właśnie teraz, więc trzeba pomyśleć, co tu teraz z fantem zrobić.

Więc chyba nic dziwnego, że wróciwszy do domu już nie myślę, prawda? Za to przypominają mi się wszystkie małe zdziwienia, wszystkie dziwnostki, tym dziwniejsze, że dzielone z pokaźną grupą ludzi, o czym przekonuję się ostatnio codziennie. Na przykład:

- Kiedy w księgarni jest do wyboru kilka przewodników turystycznych, z których wybrać trzeba jeden, to bez wahania ręka sięga po ten najgrubszy. Bo na pewno jest najlepszy.

- Kiedy chce się iść do fryzjera i zrobić rewoluję na głowie, to nie idzie się tam w środku tygodnia (bo przecież nie tak z dnia na dzień/ bo w pracy będą gadać/ bo będą się gapić/ inne). Idzie się w weekend, a najlepiej na urlopie. (Bo wtedy na pewno nie będą gadać/ gapić się/ komentować/ dziwić);

- Kiedy w obcym mieście do wyboru są dwie knajpy, pełna i pusta, wybiera się pełną. Bo na pewno lepsza;

- Kiedy kasjerka krzyknie: "halo! Zapomniała pani reszty!" - to na na pewno dlatego, że wcześniej było się uczciwą i zwróciło się uwagę innej kasjerce w innym sklepie, że za dużo wydała.

Na pewno.

piątek, 22 lipca 2011

Przeciw konwencjom?

W Bardzo Dziwnej Firmie mówimy do siebie po imieniu. Wszyscy, nie wyłączając szefostwa. Ot, taka konwencja, całkiem zresztą uzasadniona, bo po pierwsze znamy się i lubimy, a po drugie praca obfituje w emocje, niekiedy dość silne. Głupio byłoby przerzucać się hasłami w stylu: "Pani Krysiu, pani się serdecznie wypcha tym pomysłem" albo "Panie Zenku, spierniczajże pan, bo fotooddział pan blokuje".

Dlatego konwencja jest wyraźna. Jasna i prosta. Szefostwo narzuca ją od razu (wyjaśniając z reguły powody). Bywa, że co bardziej nieśmiali praktykanci mają z konwencją kłopot, i o ile jeszcze do mnie zwracają się starannie bezsosobowo, o tyle szefostwu twardo "panują" i "paniują", naturalna rzecz. Wtedy grzecznie prosimy, żeby się nie wygłupiali i po kilku dniach problem zwykle znika.

Ale tydzień temu przyszedł Praktykant Idealny. Jak na Idealnego przystało, od razu dostosował się do konwencji. W ciągu pół godziny przeszedł z nami na ty, po godzinie był już na ty z szefostwem. Drugiego dnia śmiało żartował, przerzucał się z nami złośliwymi przytykami, chodził na papierosa i miał swoje zdanie na większość tematów.

- Cwaniakuje - uznała A.
- Irytujący - przyznał B.
- Zarozumiały - stwierdził C.
Wszyscy zgodzili się co do jednego: Idealny Praktykant wyłamał się z konwencji.

I oto okazało się, że do - jasnej, prostej i wyraźnej - konwencji "mówimy sobie po imieniu" jest przypis. Drobniutkim druczkiem (niepotrzebne skreślić):

"Mówimy sobie po imieniu, ale nie od pierwszego dnia"?
" Mówimy sobie po imieniu, ale praktykanci mają się tym stresować"?
"Mówimy sobie po imieniu, ale tylko My (czytaj: Nasza Paczka)"?
"Mówimy sobie po imieniu, ale na początku udajemy, że mamy z tym problem"?

Ciekawe, do ilu jeszcze konwencji są takie przypisy?

niedziela, 26 czerwca 2011

I jajko na twardo

Uprzedzam: będzie monotematycznie.

- Dzień dobry, pani doktor! - uśmiechnął się do mnie pan z kundelkiem.
- Wiktorcia, uważaj, bo wpadniesz pod rower pani doktor! - młoda blondynka zbeształa ruchliwą dziewczynkę, która pchała mi się pod koła.
- Przepraszam panią, a od której państwo jutro otwieracie? - zaczepiła mnie myszowata kobieta w średnim wieku.

Wszystkie trzy sytuacje przytrafiły mi się w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Wszystkie w tym samym miejscu - w bramie wyjazdowej miejscowego ośrodka leczenia psychiatrycznego.
Ośrodek jest duży - mieszczą się w nim chyba ze trzy oddziały całodobowe i ze dwa oddziały dzienne, tzw. rehabilitacyjne. W praktyce: pacjenci (w fazie remisji) przychodzą tam rano, a po południu, po terapii - wracają do domów.

Schemat, który - jak sądzę - ułożył się w głowach pana z kundelkiem, młodej mamy i myszowatej pani, był prosty. Skoro wychodzi ze szpitala, to albo pacjent, albo lekarz. Tertium non datur, głupie to, ale niech im będzie.

Co mnie intryguje: trzy razy wpadłam do szufladki z napisem "pani doktor". Dlaczego? Nie wyglądałam na lekarza: w każdym z trzech przypadków miałam potargane włosy, długą etnokieckę w kwiaty, hafty czy inne maziaje, raz - nie pierwszej nowości rower. Żadnej garsonki, żadnych okularów, o stetoskopie i fartuchu nie wspomnę.
(Wiem, wiem, jadę po stereotypie).

Gdybym musiała na siłę upchnąć się do którejś z tych dwóch szufladek, powiedziałabym, że wyglądam bardziej na pacjenta. Ale przechodniom, których spotykałam w bramie, na pacjenta najwyraźniej nie wyglądałam.

To ja bym chciała wiedzieć, jaki oni mają ten stereotyp pacjenta? W pasiastej piżamie, z rolką papieru toaletowego na szyi, wymachujący poszewką od poduszki i krzyczący: "Sprawiedliwość, Równość i Jajko na twardo"? Z pieśnią rdzennych indian południowoamerykańskich na ustach?

Irytujące, zwłaszcza w kontekście ostatnich dyskusji nad stanem opieki psychiatrycznej w Polsce i świadomości tzw. społeczeństwa.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Szuflandia

Z. była perfekcyjna. Jej doskonale dobrane ubrania leżały idealnie na perfekcyjnej figurze. Nienaganny makijaż podkreślał sarnie oczy z nieprzyzwoicie długimi rzęsami, a kiedy się uśmiechała, w opalonej twarzy błyskały białe jak śnieg zęby. Nic dziwnego, że większość jej studentek nie zapałała natychmiastową sympatią do o dwa lata starszej i jakieś dwadzieścia razy piękniejszej doktorantki.

Owszem, Z. miała też inne wady. Nie przygotowywała się do zajęć, plotła więc na nich bzdury; nie mogła się oprzeć, by co chwila nie zerkać na swoje odbicie w szybie (zajęcia odbywały się późno; niewielkie okno w piwnicach uniwersytetu doskonale sprawdzało się jako lustro). Wreszcie: chichotała.

Chichotała histerycznie, wyginając przy tym wdzięcznie rączkę w najmniej spodziewanych momentach. Chichotała omawiając Stasiuka, Miłosza i Barańczaka. Za chichot przy Herbercie miałam ochotę ją udusić.

- Idiotka - kwitowali jedni i wzruszali ramionami.
- Dajmy szansę - mówili drudzy (nieliczni).

Byłam wśród nielicznych. Po głowie pałętał mi się stereotyp pustej ślicznotki, a ja upierałam się wtedy, by walczyć ze stereotypami, zwłaszcza tymi w mojej głowie. Nerwowy chichot? Mój Boże, co ona temu winna, że się tak strasznie denerwuje? Nic dziwnego, że wydaje się nieprzygotowana: przecież zjada ją stres. A że działa mi na nerwy jak mało kto? Trudno, to już mój problem.

Uległam podczas ustnego kolokwium. Z. zadała mi jakieś banalnie proste pytanie, na które nie znałam odpowiedzi. Nie przeczytałam lektury, o którą pytała, ale ze studencką desperacją zaczęłam odpowiadać na pytanie. Z. dała się wciągnąć w rozmowę, a ja rozkręciłam się do tego stopnia, że zaczęłam polemizować z (nieprzeczytanym przecież) tekstem. Z kolokwium wyszłam z piątką, więc wiedziona lekkim moralnym kacem (i ciekawością) przeczytałam tę lekturę.

I szczęka mi opadła, bo jasno i wyraźnie uświadomiłam sobie, że plotłam bzdury. Że całkowicie mylnie zinterpretowałam nieprzeczytane to i owo, wyciągnęłam błędne wnioski i jeszcze przekonałam do nich Z. Wtedy uległam. Uznałam, że pod chichotem Z. niekoniecznie kryje się głębia intelektu.

Trzy lata później spotkałam Z. na imprezie. Na wieczornym piwie spotkała się większość pracowników Bardzo Dziwnej Firmy i drugie tyle pracowników "konkurencji". Taka integracja branżowa. Z. miała na sobie bylejaką kurteczkę, dżinsy i delikatny (choć wciąż nienaganny) makijaż. Nie pamiętała mnie, ale miałyśmy okazję, by porozmawiać.

Nie będzie wolty.

Z. nie błysnęła inteligencją. Nie okazało się nagle, że jest fajną dziewczyną. Nadal chichotała i wdzięcznie wyginała nadgarstek, nadal z jej ust rwącą rzeką wylewały się banały. Ale wysunęła się z szufladki, do której z takim trudem ją kilka lat wcześniej upchnęłam.

Okazało się bowiem, że Z. nie radzi sobie w sytuacjach społecznych. Miała ten charakterystyczny wyraz twarzy: z uśmiechem na ustach i paniką w oczach. Widać było, że się męczy.

I jak ja mam ją teraz z powrotem do jakiejś szufladki wepchnąć?

piątek, 27 maja 2011

Wittgenstein, par. 7

- Mówisz po angielsku? - zapytał bezradnie Czarnooki po tym, jak po raz trzeci próbował dogadać się z konduktorem.

Wyjęłam więc słuchawki z uszu i zaczęłam robić za tłumacza, zerknąwszy z tęsknotą na książkę, którą naprawdę chciałam w końcu doczytać. Wiedziałam, co będzie za chwilę: najpierw zdawkowa rozmowa, podziękowania za tłumaczenie. Następnie obowiązkowe: skąd jesteś i dokąd jedziesz, po co jedziesz, jak długo jedziesz. Potem trochę o stereotypach: że Polacy to tacy, a Hiszpanie (bo Czarnooki okazał się Hiszpanem) owacy, i że różnice kulturowe, że zdziwienie, i że Polska piękna, a Hiszpania również.

W skrócie - zestaw, którego szczerze nie znoszę.

I nagle - niespodzianka. Okazało się, że można w ciągu pięciu minut od rozmowy o pogodzie przeskoczyć do interesującej dyskusji. Można wyjść poza banalne konwersacje i - zamiast ślizgać się po tematach - dotknąć czegoś istotnego. Można rozmawiać przez trzy i pół godziny i nie mieć dosyć, wymieniając się pośpiesznie mailami na korytarzu wagonu.

Tylko: czy naprawdę potrzeba do tego aż hiszpańskiego profesora z pociągu?

piątek, 20 maja 2011

Może wytłumaczę?

- Więc jesteśmy tu, bo na co dzień stykamy się z teorią psychologii, ale psychologii humanistycznej, która patrzy na człowieka jako na integralną całość - Mądry Pan Profesor odchrząknął, podkręcił wąsa, spojrzał na mnie z wyższością. - Patrzymy na człowieka integralnie, traktując go w całości podmiotowo, koncentrujemy się na każdym aspekcie ludzkiej świadomości... - tu Mądry Pan przerwał i popatrzył na mnie zaniepokojony. Chwilę milczał, potem skinął głową. - To może ja powtórzę - uznał.
- Pominął pan coś ważnego? - podpowiedziałam.
- Nie, nie, ale wie pani: to takie trudne jest. Psychologiczne. I filozoficzne. Ja bym chciał, żeby pani to zrozumiala, więc wytłumaczę pani jeszcze raz...

***

- Bo my nie chcemy iść z nurtem popkultury - wypiął pierś Awangardowy Artysta. - Dlatego codziennie rano zaczynamy nasze spotkania od kawałka dobrej literatury.
- Jakiej na przykład? - spytałam szczerze zaciekawiona.
- Och, nie warto wspominać - uśmiechnął się pod nosem Artysta. - To są naprawdę niszowi poeci, dziś już zapomniani, mało kto w ogóle kojarzy ich nazwiska.
- Na przykład?
- Na przykład taki poeta, Sęp-Szarzyński, otóż nie wiem, czy pani o nim kiedykolwiek słyszała, to ja może opowiem, kim on był...

***

- No to co właściwie fascynuje pana w tych szachach? - zaczepiłam Zdolnego Szachistę.
- Hmm - zacukał się Zdolny i zmierzył mnie wzrokiem. Westchnął, usiadł, gestem wskazał krzesło po drugiej stronie stolika. - To, że są białe i czarne bierki to pani wie, prawda? Więc zacznę od tego, że pionki nie ruszają się tak, jak w warcabach. I w ogóle jest to trochę bardziej skomplikowane, nie wiem, jak wytłumaczyć zasady, żeby kobieta zrozumiała...

***

Na początku po prostu się denerwowałam. Potem zaczęłam się zastanawiać: trafiam na męskich szowinistów-półgłówków czy po prostu mam wyraz twarzy kretyna? Na wszelki wypadek wyrzuciłam lustro.

środa, 27 kwietnia 2011

Think of England

- A może chorągiewka plus plakat na okno? Taki - wie pani - mały zestaw beatyfikacyjny - uśmiechnęła się do mnie sprzedawczyni z niewielkiego slepu z dewocjonaliami. - 9,40 jeśli chorągiewka z materiału. A jak z papieru to tylko sześć złotych. Podać?

Zawahałam się chwilę. Kolejka za mną zaczęła niecierpliwie pomrukiwać, więc na wszelki wypadek podziękowałam ekspedientce i podeszłam do wystawy.

Papież mały - trzy złote, papież duży - pięć złotych. Naklejka z papieżem - sześćdziesiąt groszy, na odwrocie modlitwa. Gratis. Do tego kubki z papieżem, chusty z papieżem, papież-świeczka (nie mogłam powstrzymać obrazów wyłażących złośliwie z zakamarków pamięci) i papież z porcelitu. Talerz z papieżem i gobelin z papieżem. Był też papież w bursztynach.

W miasteczku numer dwa hitem okazały się być lampioniki. (W żadnym wypadku nie: lampiony). - Takie niewielkie, z napisikiem - opisywała plastycznie pani o cichym głosie. - Z jednej strony krzyżyk, z drugiej obrazeczek. A do środka można wlożyć świeczuszkę, podgrzewaczyk taki. I trzyma się za uchwycik.
Kusiło, żeby zapytać, czy na obrazeczku jest Janeczek Pawełek Drugi (zagwozdka: jak się zdrabnia liczebniki?), ale ugryzłam się w język.

W miasteczku numer trzy najlepiej sprzedają się obrazy. Dla niewybrednych - takie za 10 zł, dla koneserów: malowane na płótnie. - Ale to już inwestycja - pokiwała głową kolejna pani. Za to przynajmniej artysta się postarał: jest papież w beżach, papież w zieleniach i papież we fioletach. Był też w brązach, ale się skończył. No i jednak drogi. Na szczęście jest też złoty środek: druk na płótnie. Do wyboru: w srebrnej lub złotej ramce. Jak prawdziwe.

Wiedziona perwersyjną już ciekawością odwiedziłam serwisy aukcyjne. Chwilę pozastanawiałam się nad rzeźbą Jana Pawła Drugiego z brązu (naturalnej wielkości!). Jedyne 23 tysiące zł, herb Watykanu gratis - ale zrezygnowałam, bo nie pasuje mi do kolorystyki sypialni. Pokontemplowałam porcelanowe figurki papieża (Ćmielów!) i zachwyciłam się papieżem-matrioszką. Niestety nie na sprzedaż.

Wróciwszy do domu otworzyłam komputer (przezornie nie dotykałam lodówki). Onet przywitał mnie radosną nowiną o ślubie Williama i Kate, co przyjęłam z przyjemnością, bo z tego, co wiem, żadne z nich nie będzie w najbliższym czasie beatyfikowane. Z rozpędu obejrzałam też ofertę angielskich sklepów. Deja vu.

A więc: para młoda na kubkach, na proporcach, na świeczkach i koszulkach. Para w ramce złotej i w ramce srebrnej, do wyboru. Niestety zero lampioników i nic w bursztynie (ha, Słowianie górą!). Za to piękne pudełko prezerwatyw: na froncie fotka Williama i Kate, a z boku sławetne: "Lie back and think of England".

Kiedy już przestałam płakać ze śmiechu, zrobiło mi się niewyraźnie. Ręka do góry: kto chciałby widzieć swoją facjatę patrzącą z każdej paczuszki prezerwatyw? Albo jeszcze inaczej: kto przeczytał w całości jakąś encyklikę?

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Nihil humanum?

- Więc skoro x = (50-26)/4 - powtórzyła po raz trzeci G. - To 4x = 24, więc nasza pierwsza szukana zmienna wynosi 6. Czy to jest jasne?
- Nieee - odpowiedziała chórkiem jedna trzecia sali.

Rozejrzałam się wokół niepewnie. Przede mną: dwóch mężczyzn przed czterdziestką i kobieta w średnim wieku. Obok mnie trzy późne studentki, za mną cztery kobiety w wieku bliżej nieokreślonym, stawiałabym: zadbane okołotrzydziestki.

G. kontynuowała: - Teraz wystarczy zerknąć na odchylenie standardowe i zaznaczyć wszystko na osi. Nasza druga zmienna ma być mniejsza od -4. Zaznaczcie ją na osi.
- Ale jak to - zastanowiła się głośno jedna z okołotrzydziestek. Miała spokojny niski głos. - Jak to mniejsza od -4? To znaczy, że mniejsza w stronę -5 czy mniejsza w stronę -3?
- Ty, faktycznie! - olśniło drugą okołotrzydziestkę. - Ale to dobre pytanie jest, rzeczywiście. Czemu ona nie mówi, w którą stronę mniejsze? Nie rozumiem. To gdzie ja to mam zaznaczyć?
- No chyba bliżej -3? - zaproponowała trzecia. - Przecież 3 jest mniejsze od 4?
- Ale tu są minusy jakieś.
- A. No tak. To może potem się zmieni wszystkie znaki i będzie dobrze?
Korciło mnie, żeby się odwrócić, ale obawiałam się, że nie zapanuję nad mimiką.

Okołotrzydziestki miały rzecz jasna wytłumaczenie. One są humanistkami. Ergo: one nie muszą znać matematyki. QED.

Od takich humanistów, głodu, ognia i wojny...

środa, 6 kwietnia 2011

Tu jest kiosk ruchu, ja tu mięso mam

- Dokąd? - zatrzymała mnie w drzwiach elegancko ubrana pani w ciemnych okularach.
- Do archiwum - zatrzymałam się w przedsionku.
- A po co?
- Po dokumenty - odpowiedziałam odruchowo, zanim jeszcze mój mózg zauważył, że nie muszę przecież spowiadać się każdej napotkanej w drzwiach kobiecie.

- A z jakiego zespołu? - pani zdjęła okulary i ukazała wyraźnie znudzoną twarz.
- Słucham?
- Z jakiego zespołu, pytam!
- Z żadnego zespołu, z Bardzo Dziwnej Firmy - niepewnie zerknęłam ku szatni, ale pani była stanowcza.

- Akta! - popatrzyła na mnie jak na rasową idiotkę. - Akta z jakiego zespołu?
- Nie wiem - spłoszyłam się. - Z prokuratury?
- Ale musi pani znać zespół! Bez zespołu nie można! Prokuratury to mamy dużo. Zespół jest niezbędny!

Zgrzytnęłam zębami i wyjaśniłam pani, że jeśli tylko przepuści mnie do katalogów, to podam jej nazwę zespołu. Czymkolwiek on jest. Podam jej też sygnatury i wszystko inne, czego sobie zażyczy, ale najpierw chciałabym zdjąć kurtkę i zrzucić plecak.

Dostałam się do katalogów, znalazłam zespół (nazwa zespołu: "prokuratura 1945"), znalazłam sygnaturę. Złożyłam zamówienie, odczekałam godzinę, akta zjechały z magazynu, a ja pogrążyłam się w lekturze. Po godzinie miałam już wszystko. Pozostało tylko jedno: zdjęcie.

- Dwadzieścia złotych - uśmiechnęła się niska blondynka w fartuszku. - Za zdjęcie dwadzieścia złotych się należy.
- Ale ja nie chcę kopiować akt - rozłożyłam ręce. - Ja chcę zrobić zdjęcie pomieszczenia z aktami.
- Nie szkodzi. Dwadzieścia złotych - pokręciła smutno głową blondynka i zreflektowała się. - Ale jak to? Pani chce sama zdjęcie zrobić? Bez naszej pomocy, własnym aparatem?
- Tak.
- To trzydzieści złotych.

Zdusiłam wszystkie brzydkie słowa, jakie przyszły mi na myśl.
- Zapłacę - zdecydowałam i wręczyłam blondynce pieniądze.
- Nienienienie! Ja ich nie wezmę - przeraziła się kobieta.
- A komu mam zapłacić?
- Nikomu. Proszę nam przelać na konto.

- Dobrze - ucieszyłam się, że mam ze sobą laptop. - A gdzie macie państwo punkt dostępu do internetu?
- Nie mamy.
- To jak mam państwu przelać na konto?
- Pocztą.
- A gdzie najbliższa poczta?
- Niedaleko, z pięć przystanków.

Zen, zen, zen - mruczałam pod nosem, wędrując na pocztę i z powrotem (czas: godzina dziesięć). W końcu wręczyłam blondynce przekaz pocztowy i zabrałam się do robienia zdjęcia.

- Nienienie! - powstrzymała mnie z paniką w oczach. - Tak nie można!
- Dlaczego - przestraszyłam się.
- Pani mi musi powiedzieć, jaki dokument pani chce!
- Ale ja nie chcę żadnego dokumentu, ja chcę całe pomieszczenie sfotografować, tłumaczyłam przecież. Jeśli pani woli: wszystkie dokumenty.

- Nienienie, pani musi podać jeden.
- Ale ja nie chcę jednego, ja chcę wszystkie. W całości. Hurtem.
- Musi być jeden.
- Ale ja nie potrzebuję jednego!
- Ale musi pani podać!

I tak w koło Macieju. Potem jeszcze trzeba było iść po zgodę dyrektora - i wytłumaczyć mu, dlaczego chcę na zdjęciu całe pomieszczenie, a nie jeden dokument. Potem tłumaczyć to samo cieciowi, który przyszedł patrzeć mi na ręce. Potem pokazywać aparat (czy aby na pewno nie zrobiłam dwóch zdjęć, skoro zapłaciłam za jedno).

Potem zaczęłam się zastanawiać, jak podłożyć ogień.

środa, 23 marca 2011

Siły nieczyste

- Zrzuć szybko te dźwięki, bo jest dziura na czternastą - krzyknął Ł., mijając mnie w progu. Ok - siadłam do komputera, podłączyłam sprzęt, założyłam słuchawki.

- ...więc problem leży po stronie tej dziewczyny - usłyszałam w lewym uchu kobiecy głos na granicy słyszalności. Znowu głośność siadła, pomyślałam z irytacją, ale na wszelki wypadek podbiłam "volume" maksymalnie. Przeraźliwie głośne windowsowe "ting" prawie mnie ogłuszyło, ale kobiecy głos nie był ani trochę mocniejszy.

Zdjęłam słuchawki. Wypięłam z komputera sprzęt, sprawdziłam kabelki, założyłam słuchawki. - Tu chodzi o przekleństwo matki - zaszemrała mi do lewego ucha kobieta. Zdjęłam słuchawki. Z podczytywanej do śniadania książki wynikało, że co piąty amerykański student chociaż raz w życiu miał omamy słuchowe, ale gdzie mi do amerykańskich studentów? Owszem - ostrzegano mnie, że po kilku podobnych lekturach zacznę diagnozować schizofrenię u każdego, łącznie z sobą - ale żeby już? Tak od razu? Po pierwszym rozdziale?

Zamknęłam All Playera. Zamknęłam też Explorera, Skype'a i po krótkim namyśle edytory tekstów. Założyłam słuchawki. - ...i wtedy zaczął działać szatan - podpowiedziała cicho do lewego ucha kobieta, a ja poczułam się nieswojo.

- S., chodźże na momencik - poprosiłam dyskretnie. - Słyszysz coś?
S. założyła słuchawki, a po chwili spojrzała na mnie dziwnie. - Nic nie słyszę - wzruszyła ramionami.
- Skup się! - zażądałam, naprawdę już zaniepokojona. S. posłusznie założyła słuchawki ponownie. Po chwili zamrugała niepewnie. - Jaka znów siła nieczysta? - spytała zaskoczona. - Jakie przekleństwo? Czego ty słuchasz?

"Siłami nieczystymi" żywo zainteresował się P., a za nim aITi. Pogrzebali, poszurali, porozłączali co trzeba i wyjaśnili zagadkę: mój komputer postanowił uraczyć mnie Radiem Maryja. W dużych ilościach. Podszeptami miłej pani chciał mnie nawrócić? ;)

środa, 9 marca 2011

Być kobietą, być kobietą

- Sepulka, jest problem - przywitała mnie od progu Kalarepa. - Dzwoniła pani, żąda publicznych przeprosin.

Klapnęłam ciężko przy biurku. Przez głowę przeleciały mi dziesiątki sytuacji z ostatnich dni, nerwowo próbowałam znaleźć wśród nich jakąkolwiek, którą mogłam spektakularnie i nieświadomie zawalić, tak, żeby były konieczne publiczne przeprosiny. Nic.
- Jaka pani? - mruknęłam niemrawo. Dawno już się nauczyłam: to, że wtopa nie przychodzi mi do głowy, w żaden sposób nie dowodzi braku wtopy. Nic z tych rzeczy.

- Pani Barbara - kontynuowała Kalarepa, patrząc na mnie ze współczuciem. - Koleżanka tej 78-latki, pamiętasz? Pani Barbara żąda przeprosin i chce cię pozwać do sądu. Za zniesławienie.
- Za co? - zmarszczyłam brwi. Między uszami coś zadzwoniło i przypomniała mi się cała historia z 78-latką. Owszem, była dość skomplikowana, ale żeby sądy? Publiczne przeprosiny? WTF?

- Zniesławienie - Kalarepie podejrzanie zadrżał kącik ust.
- Ale kogo zniesławiłam? - coś mi tu zaczęło śmierdzieć: całe biuro przysłuchiwało się naszemu dialogowi. Wyraźny znak, że coś jest nie tak.
- 78-latkę zniesławiłaś.
- Ale jak?
- Nazwałaś ją staruszką!

PS: A co, gdyby 78-latka miała pięć lat mniej? Albo 10 lat mniej? W dojrzałym wieku? Młoda inaczej? Ot, zagwozdka.

niedziela, 27 lutego 2011

Krawiec z prowincji

Odrobina szczęścia należy się nawet biednemu krawcowi z prowincji, prawda? Kto widział Skrzypka, ten wie. Wywołano mnie do tablicy, pytając o listę rzeczy, które czynią mnie szczęśliwą. Proste, prawda?

Bez zastanowienia mogłabym takich rzeczy wyliczyć z dwadzieścia. Po zastanowieniu - pewnie sporo więcej. I wszystko byłoby proste, gdybym przed włączeniem komputera nie otworzyła gazety.
- Ile warte jest szczęście, które nie wymaga wysiłku? - zapytał z kart Mikołejko.
I klops.


PS: Eli dziękuję za wyróżnienie. :) Ale szlachectwo zobowiązuje, a wyróżnienia mają zasady. Między innymi każą one: przekazać wyróżnienie 10 innym blogom (podlinkowanym), umieścić u siebie logo wyróżnień i powiadomić nominowanych. Plus lista szczęść, rzecz jasna.
Zatem niniejszym wyróżniam tych, którzy też pytają. A że wszystko we mnie wzdraga się przed przesyłaniem dalej łańcuszków (nawet tych niewątpliwie miłych) - proszę o potraktowanie powyższych zasad z przymrużeniem oka. : )

poniedziałek, 21 lutego 2011

O kwiatkach, myślnikach i praktykantach

- Ja już nie wiem - wzruszyła ramionami praktykantka. - Poprawiłam w tekście kwiatki na myślniki, podpisałam się pełnym nazwiskiem, przepuściłam przez ABC w Wordzie, czego jeszcze szefowa ode mnie chce?

Westchnęłam. Pratykantka pojawiła się w Dziwnej Firmie kilka dni temu i na mnie spadło szczęście zajmowania się nią. Pojawiła się mniej więcej w tym samym czasie, co mróz i śnieg za oknem, sesja na uczelni i sajgon w robocie - i doprawdy nie wiem, które z tych czterech nieszczęść najbardziej dało mi w kość.

Żeby nie było: są postępy. Wytłumaczyłam już dziewczynie, że:

- nie ma żadnego, absolutnie żadnego powodu, by słowa i zwroty: radny, starosta, dyrektor, nasz bank, ksiądz proboszcz, świetlica i sołtys pisać wielkimi literami;
- z kolei dla słów: Polska, Warszawa i  Wisła taki powód by się znalazł;
- morze naprawdę(!) różni się od może;
- dialogi wydzielamy z tekstu myślnikami nie bez przyczyny;

- zwrot: spotkania są darmowe, za niewielką opłatą 60 zł nie jest szczytem logiki;
- ewentualne wyliczenia NIE powinny zaczynać się od kwiatuszków;
- słowa takie jak kasjero-dysponent można sobie darować;
 - podobnie jak zwroty: obsługa klienta jest bardzo pracochłonna i wydłuża czas obsługi klienta.

Żeby było śmieszniej: dziewczyna jest studentką trzeciego roku dziennikarstwa. Oj, czarno ja widzę przyszłość naszych mediów, czarno.

Teraz pracujemy nad przecinkami przed że i który (ona) i nad doskonaleniem anielskiej cierpliwości (ja). Średnio nam idzie: jej brakuje zapału, a mnie aureola uciska.

poniedziałek, 7 lutego 2011

Egzamin, jakich mało

- Panie profesorze, czy mogę chwilę zająć? - spytał niewysoki chudzielec w okularach. Siedzący obok mnie siwobrody pan w garniturze odwrócił się i ze zrezygnowaną miną odstawił kawę na stolik. Wcześniej czekał na tę kawę dobre 10 minut w kolejce długiej jak za PRL.
- Słucham, panie Marcinie.
- Bo ja się tak zastanawiałem, panie profesorze... - student nie bardzo wiedział jak zacząć. - Bo ten egzamin w środę... Zastanawiałem się, jak on będzie wyglądał - skończył dość niepewnie.

Profesor uśmiechnął się pod siwym wąsem.
- Panie Marcinie, zwyczajnie będzie wyglądał. Porozmawiamy sobie po męsku o filozofii, o pana pracy magisterskiej. Taka rozmowa dwóch inteligentnych ludzi, poradzi pan sobie.
- No tak... - student nie rezygnował. - Tylko ja się zastanawiam, na jaki temat tak mniej więcej będzie ta rozmowa.

Profesor pokręcił głową.
- Na temat pana pracy, oczywiście. No i trochę też o podstawach filozofii, które pan przecież zna. Naprawdę, proszę to traktować jak przyjemność.
Student nie dawał za wygraną - postanowił zagrać va banque.
- Ale panie profesorze - wybąkał. - Bo pytania...

W oczach profesora zabłysły iskierki.
- Pytania... - zadumał się. - No dobrze, mogę panu podać pytania. Ale proszę zrozumieć: jeśli to zrobię, będę też wymagał konkretnych odpowiedzi. Takich, z którymi trudno mi będzie dyskutować, które będą jasne, precyzyjne i solidnie umotywowane. Rozumiemy się?
- Taktaktaktak - uśmiech pana Marcina rozjaśnił uczelniany korytarz. - To o co pan profesor zapyta?

- No cóż - iskierki zamigotały. - Przede wszystkim będę chciał poznać odpowiedź na pytanie: jak się pan nazywa. Potem: czy istnieje Bóg? Cóż to jest prawda? I dlaczego raczej coś niż nic?

Wniosek? Czasem lepiej nie wiedzieć.

wtorek, 1 lutego 2011

Życie, wszechświat i cała reszta

Rozmowa zeszła na tematy moralności, etyki i - rzecz jasna - religii. Nieuniknione, jeśli w gronie znajdzie się jeden lub, nie daj Boże, kilkoro absolwentów filozofii. Czasem wystarczy nawet jedna polonistka. Jeśli do tego dorzucić teologa, fizyka i psychologa - mieszanka wybuchowa gotowa.

P. peorował zawzięcie, tłumacząc podstawy etyki. N.z cierpliwością anioła wyjaśniała zawiłości teologii. W ogólnym rozgardziaszu Cytryna zapytała cicho:
- A ten P. to katolik jest?
- Nie - pośpieszył z odpowiedzią Syjam. - To ateista. Ale dobry i mądry człowiek.
- Aha - ze zrozumieniem pokiwała głową Cytryna.

Siła stereotypu?

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Kilka zdjęć nieprzekładalnych

Jak to opisać?

To mogłaby być kolejna historia o kobiecie, która wygrała z rakiem. O tym, że bywało ciężko, bywało nie do zniesienia, że świat na kilka chwil, dni, może tygodni, miesięcy, bo kto by liczył czas, świat stanął i poszedł swoją drogą, inną drogą i wydawało się, że już nic, nigdy i nigdzie. A potem okazało się, że może jednak, może coś, że trzeba walczyć. I wygrać.

Potem wyszło na jaw, że wygrana też nie jest kompletna. Brakuje kawałka "ja", a ten brakujący element uwiera bardziej, niż można by przypuszczać, przeszkadza, choć go nie ma. Więc trzeba działać dalej.
To była taka histora, ale ja jej nie opowiem.
Opowiadało ją zresztą już wiele osób.

Ale najgłośniej mówiły zdjęcia. Na jednych G. była po prostu sobą: elegancka blondynka po czterdziestce, nienagany makijaż, przenikliwe spojrzenie i przekornie przekrzywiony kapelusz. 
Metr dalej ta sama blondynka: roześmiana, siedząca swobodnie w działkowym ogródku, w kącikach zmrużonych oczu kurze łapki, twarz bez makijażu wydaje się być samym uśmiechem. I zielony sweterek, z którym jest coś nie tak, chyba po prostu źle leży.

Kilkanaście centymentrów dalej znowu ona. Już nie jest roześmiana, nie jest blondynką - nie ma na głowie ani jednego włoska. Stoi owinięta w jaskrawobłękitny szlafrok, wyraźnie o kilka numerów za duży, pasował pewnie doskonale na tę elegancką panią w kapeluszu. Stoi w balkonowych drzwiach, w ręku trzyma papierosa. Z chudej twarzy patrzą duże oczy bez wyrazu.
Szybki powrót wzrokiem do zielonego sweterka. Już widzę, dlaczego nie leży.

Z każdym kolejnym zdjęciem zaciskam zęby coraz mocniej. Przed ostatnim z nich gromadzi się najwięcej ludzi. Fotografia jest studyjna. G. spogląda spod oka - ubrana w białą koszulę, na głowie ma męski kapelusz. Koszula jest rozpięta, widać prawą pierś i dużą bliznę tam, gdzie powinna być lewa.

Nie opiszę tej wystawy. Lessing miał rację, to jest niemożliwe. Słowo i obraz są za daleko od siebie i każda próba opisu musi skończyć się zbanalizowaniem tematu, jest nieuchronnie skazana na porażkę.
Poza tym - nie wiem, o czym jest ta wystawa. Nie wiem, co to znaczy zmagać się z rakiem, walczyć o życie, o zdrowie, o kobiecość. Mogę powtarzać cudze słowa najwierniej, jak potrafię, ale w dalszym ciągu nie będę wiedzieć. Nie chcę wiedzieć.

sobota, 15 stycznia 2011

Baza wirusów została zaktualizowana

Zaczęło się niewinnie: nie dotarłam na spotkanie, na które bardzo chciałam dotrzeć.
 - Szczęście wiąże się ze zdolnością planowania - mruknął Gruby Podręcznik, a ja (łoś) uwierzyłam i następne dwa dni zaplanowałam sobie jak nigdy. Moja praca od razu zachichotała radośnie, zatarła rączki i klawiaturę i dwa dni później nie dotarłam na następne spotkanie, na którym mi zależało.

Postanowiłam, że posprzątam w domu. Tak porządnie, wiosennie (wywołujemy wilka z lasu). Wrócę wcześniej z pracy, umyję okna, poodsuwam tapczany i ze śpiewem na ustach zatańczę z odkurzaczem. Od tego animuszu rozbolał mnie ząb i przez pół dnia zwijałam się na kanapie. Gratisowy katar dobił resztki entuzjazmu, a brud na oknach szczerzył się szyderczo. - Optymizm, przekonanie o panowaniu nad sytuacją oraz poczucie sensu wzmacniają odporność organizmu - podpowiedział Gruby Podręcznik.

Ok. Sens, sens, sens - myślałam, zagrzebując się w lekturach godnych "Efektu Lucyfera", czytając prokuratorskie raporty, akty oskarżenia i komunikaty o zaginionych i wmawiając sobie, że panuję nad sytuacją. Wtedy zadzwoniła N. - Z małą źle - powiedziała. - Potrzeba transfuzji i krwi.
- Aktywne radzenie sobie łagodzi lęk i stres - bąknął Gruby, więc zabrałam się do roboty.

Teraz oficjalnie oświadczam: każdą następną złą wiadomość ostentacyjnie zignoruję. Zen.
A Grubego mam ochotę wywalić za okno, ale mi glupio zadzierać z Panią z biblioteki.

wtorek, 11 stycznia 2011

Jak dokonać siatki?

Kiedy jest mi źle, mówię światu nie i biegnę na łąkę, gdzie Joszko...
Wróć.

Czasami są lepsze sposoby niz plumkający w trawie ludowy artysta. Zwłaszcza, że zimą z tą trawą to ogólnie średnio. Ale są inne wyjścia. Na przykład:
można iść kupić buty:
   - Dzień dobry, poproszę te brązowe, rozmiar 39.
   - Dzień dobry, rozmiaru 39 akurat nie ma.
   - A jaki rozmiar został? 40? 38 może?
   - Nie, wyłącznie 36, podać do przymiarki?

można odwiedzić sąd:
  - A dlaczego oskarżony nie stawił się osobiście, panie mecenasie?
  - Bo nie dostał nakazu, wysoki sądzie.
  - Ale pan go dostał. Nie mógł pan powiadomić klienta?
  - Nie wysoki sądzie. Nie mam do niego maila.
  - A telefon pan ma?
  - Też nie, wysoki sądzie.
  - To jak się kontaktujecie?
  - Ustnie.

można zajrzeć do cukierni:
  - Drożdżówki są?
  - A z czym pani chce?
  - Z serem?
  - Z serem nie ma.
  - A z czym są?
  - Są tylko pączki.

można wreszcie zajrzeć na strony najulubieńszych rzeczników i dowiedzieć się, że:
"dwaj sprawcy w wieku 13 i 16 lat (obaj zam. Miasto) w dn. 11/12/10.br. dokonali kradzieży 30m siatki ogrodzeniowej oraz w dn. 14.10.br. usiłowali dokonać 12m siatki ogrodzeniowej, lecz zamierzonego nie osiągnęli, z uwagi na zatrzymanie przez policję".

I świat staje się piękny, n'est-ce pas?  :)


 

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Z jakiego czasu jesteś?

- "W tej chwili naprawdę jestem bardzo zajęty, ale za godzinę będę miał przerwę, więc wtedy odpiszę Ci na Twojego sms-a" - odpisał sms-em K, a logika jego rozumowania rozłożyła mnie na łopatki.

Miało nie być o czasie - bo to oklepane, bo sylwester, bo mądrzejsi ode mnie zęby na nim zjedli. Ale kółko się zamknęło, stary rok umarł, nastał chaos - wszystko zgodnie z najlepszymi tradycjami.

Te same tradycje wprawdzie wymagają mitu, i to nie byle jakiego, bo mitu o stworzeniu, żeby przywrócić ład, ale my jesteśmy społeczeństwem postmodernistycznym, więc mit się zawsze jakiś tam znajdzie. A nawet jeśli nie, zawsze można zanegować przyczynę i skutek, choć zdaniem pana Jamesona to prosta droga do schizofrenii.

Ale co tam postmoderniści. Grunt, że petardy wystrzelane, datowniki przestawione, ład ustanowiony.

W plynące z każdej strony mniej i bardziej mądre teorie ładnie wdziera się Zimbardo i jego "Paradoks czasu". Wdziera się jednym prostym pytaniem:
"Z jakiego czasu jesteś?"