piątek, 13 sierpnia 2010

Unde malum?

Zachciało nam się kaktusów. Dokładnie takich samych, jakie kilka dni wcześniej wyprosiłyśmy na migi od skulonej pod kościołem świętego Mikołaja staruszki. Okazało się, że podobne owoce rosną niemal tuż pod naszym oknem, na zarośniętym, zawalonym kamieniami skwerku. Wstałyśmy więc o piątej rano - żeby przejść się jeszcze raz nad morze a przy okazji iść na pachtę.

Iść na pachtę na kaktusy - prawda, że pięknie brzmi? Nie to, co na jakieś papierówki.

Udało się nie skręcić nogi, udało się nawet zerwać dwa owocki i zapakować je pięknie w chusteczkę. I wszystko było pięknie jeszcze przez następne kilkanaście sekund. A potem...

- Auć - mruknęła Supergirl, przyglądając się podejrzliwie swojej dłoni. - Co do cholery...?
- Kolec pewnie - odpowiedziałam z pobłazliwą wyższością i z zadowoleniem poklepałam torbę, w której kulały się dwa owinięte w chusteczki owoce opuncji. I to był błąd.

Z każdym klepnięciem w moją dłoń wbijały się setki malutkich igiełek. Przezroczystych, krótkich i niewidocznych. I absolutnie nie do wydłubania, a już na pewno nie przed wschodem słońca. Cholerne igiełki się rozmnażały - co odkrylyśmy bardzo szybko. Po kilku mnutach były wszędzie: w dłoniach, w twarzy, w języku (naiwnie próbowałyśmy wydłubać je zębami), nawet w udach (przeszły przez torbę, bestie).

Tak, opuncja ma kolce. Tak, pachta to Zło.

Zło wydłubywałam z siebie przez trzy dni. Jeszcze dziś znalazłam kolec w stopie, pojęcia nie mam, jakim cudem tam się znalazł. Ale nie żałuję.

A pytanie? Dziś będzie niesprecyzowane, bo jak w jednym zdaniu określić problem współistienia dobra i zła? Ot, zagadka manichejska.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz