sobota, 29 grudnia 2012

Gdzie są nasze książki?

Play it Sam, play our song.
No i się zaczęło. 

Mam wrażenie, że od czasów "Casablanki" każda szanująca się filmowa para powinna mieć Swoją Piosenkę (TM). Jeśli mamy do czynienia z filmem/serialem dla młodzieży, to powinność zmienia się w konieczność. A że lubimy czerpać wzory z seriali, Swoją Piosenkę powinna mieć także każda (no dobrze, niech będzie, że co druga) NIEfilmowa para. Do tego stopnia, że na portalach ułatwiających planowanie wesel pojawiają się porady dla muzyków: co robić, gdy para Swojej Piosenki (o zgrozo!) nie ma.

Schemat jak schemat, Ameryki nie odkrywam.
Zastanawiam się tylko, dlaczego nie widziałam jeszcze żadnej filmowej pary, która miałaby Swoją Książkę?

Naprawdę rozumiem różnicę. Rozumiem, że piosenek słucha się często w towarzystwie, podczas gdy książki czyta się w zaciszu własnej wyobraźni. Rozumiem, że pierwszy wspólny taniec mający w tle konkretną melodię może być niezapomnianym przeżyciem, a trudno jest tańczyć do książki (chociaż tu się można zastanawiać: co gdyby puścić takiego e booka z Panem Tadeuszem? Trzynastozgłoskowiec to przecież piękna i bardzo rytmiczna fraza, prawda? Albo Potop: "do Wodoktów! Do Wodoktów! Do Wodoktów wszyscy!", całkiem ładny refren).

I nie zastanawiałabym się nad tym specjalnie, gdyby nie to, że przecież Nasze Książki istnieją. Zasada jest prosta: znalazłam genialną książkę. Oczywiste, że podrzucam ją przyjacielowi. (Albo przyjaciołom, żeby nie zawężać). Lub odwrotnie: ktoś podrzuca mi swoją książkę. I się zaczyna.

Oczywiste, że potem o tej książce rozmawiamy, bywa, że rozmowa przeradza się w żywiołową dyskusję na noże (był ten Myszkin idiotą czy nie? I co się właściwie stało w Czarnem?). Oczywiste, że zaczynamy ją nieświadomie cytować, wplatać cudze słowa w własne wypowiedzi. Oczywiste, że gdy widzimy tę książkę na wystawie w księgarni, uruchamia się nam niemal identyczny łańcuch skojarzeń i wspomnień. Oczywiste, że są to Nasze Książki. Wyłącznie nasze, reszta świata może je sobie znać i czytać, ale TAKIEGO ładunku emocjonalnego w nich nie znajdzie.

Macie takie książki? Bo ja mam wiele.

A ci uparci scenarzyści dalej swoje: piosenki i piosenki i tak w koło Macieju. Serio, marzy mi się film, w którym para bohaterów spojrzy na wystawę w księgarni, zerknie na siebie porozumiewawczo, ktoś uśmiechnie się samym kącikiem ust, a ktoś wyjaśni przypadkowemu towarzyszowi: "to nasza książka". Czekam.



wtorek, 4 grudnia 2012

Studium przypadku, czyli jak to możliwe?

- Ja cię skądś znam - zmarszczyła brwi dziewczyna, która wsiadła do mojego przedziału. Przyjrzałam się jej uważniej: twarz znajoma, to prawda, ale skąd? Olśnienie przyszło chwilę później, gdy usiadła na fotelu, charakterystycznie przekrzywiła głowę, odgarnęła włosy za ucho: A.

Ta sama A., którą spotkałam przypadkiem jakieś dwa lata temu, w zupełnie innym pociągu zupełnie innej relacji. Wydaje się, że nie zmieniła się wiele - nadal zaskakiwała precyzją sądów, delikatnością wypowiedzi i doskonałym wyczuciem chwili. A rozmowa z nią nadal była niesłychaną przyjemnością.

- Niemożliwe - oceniła kilka dni później C. - Takie przypadki nie mają prawa się zdarzyć.

I tu zaczyna się robić ciekawie. No bo co to jest ten przypadek? I co właściwie stało się w pociągu?
Gdy chwilę pomyśleć, wychodzi na to, że nic specjalnego. Ot, przecięły się dwie ścieżki przyczynowe, Arystotelesowi kupcy spotkali się na targu, żadna nowość.

Że prawdopodobieństwo małe? A co to znaczy małe, poniżej 0,05? O, przepraszam, ja mogłam już tydzień wcześniej przewidzieć z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością, że tego dnia, o tej godzinie będę siedzieć w tym pociągu, w tym wagonie (zawsze wsiadam w ostatni wagon), tylko przedziału nie byłam stuprocentowo pewna (ale jakieś tam typy miałam).
A. też kilka dni wcześniej wiedziała, że wsiądzie w ten pociąg.

Jeśli więc zdefiniować* przypadek jako zdarzenie, którego nie jestem w stanie przewidzieć (bo nie jestem demonem Laplace'a; albo lżej: bo nie znam rozkładu tygodnia A.) - to był to bardzo fajny przypadek. I - jak większość przypadków - całkiem prawdopodobny.
Fajnie to brzmi post factum, prawda?

*Tych definicji jest multum, ale akurat ta mi pasuje.



poniedziałek, 1 października 2012

Jak masz na imię?

- Wiesz, spotkałam dziś Kasię - zaczęłam, ale M. przerwała mi natychmiast.
- Jaką Kasię?
- Tę czarną. Znasz ją, byliśmy razem na piwie, pojechałyśmy na tamten koncert, pamiętasz, pożyczyłaś wtedy od niej książkę, Kasia pochodzi z Dużego Miasta, przyjeżdża tu jednak często. To ta Kasia, która udziela się na tamtym forum...
- Aaa, "nicka1234", nie mogłaś tak od razu?

Najpierw mnie to wyłącznie rozbawiło, temat jednak wrócił, bo zależności między nickami, ksywkami a imionami są niesłychanie złożone i pełne subtelnych niuansów. Bo kiedy używać jednego, a kiedy drugiego? Jak ustawić hierarchię (i czy w ogóle powinno się ją ustawiać)? Doprawdy, gdy wgłębić się w temat, zza szafy wychodzą nagle konwenanse i tradycje takie, że niech się brytyjska arystokracja schowa.

 Zasada wydawałoby się, że oczywista: Imię w realu*, nick w sieci.

Akurat. A co, gdy stary znajomy z sieci nagle objawia się w realu i oficjalnie przedstawia nickiem? Pół biedy, jeśli mamy do czynienia ze spotkaniem 1 na 1, ale gdy zbierze się grupka? To jasne, że wszyscy przedstawią się nickami (z oczywistych względów, miło jest przecież, gdy człowiek w końcu może przyporządkować te dziesiątki maili/postów do konkretnej Kaśki/Zośki/Jaśka). Oczywiste też, że tymi nickami będą się posługiwać w rozmowie.
I w odwrotną stronę: czy starych znajomych, z którymi niejedno piwo się już wypiło, będziemy witać w sieci nickiem czy imieniem? (A przecież netykieta!)

 Zasada niby tak samo oczywista, ale wcale nie: Nick to dystans, imię to zażyłość.

I znowu nieprawda. Ładnie to widać w sytuacjach online, gdy na ogólnodostępnych forach starzy znajomi, bywa, że i całe rodziny, radośnie przerzucają się nickami, dawno niewidziana ciocia Frania staje się "ziutą56" i dystans wobec ciotuni w niewyjaśniony sposób nagle maleje.
Równie ładnie widać to w realu, zwłaszcza, gdy towarzystwo jest mieszane, onlinowo-realne. Gdy w rozmowie padają nicki, nagłe wyskoczenie z "ale Kasiu" niekoniecznie musi świadczyć o zażyłości.

Ksywki są jeszcze ciekawsze, bo dzielą się na te zaakceptowane z przyjemnością i te nadane, więc zaakceptowane z rezygnacją. Użycie ksywki zmniejsza/zwiększa zażyłość w zależności od jej rodzaju - a skąd postronny obserwator ma wiedzieć, z którą z ksyw ma do czynienia?

To tylko zarys kociołka z problemami, bo przecież można doń bez trudu dorzucać kolejne. Można tłumaczyć zjawisko myśleniem magicznym (siedzi ono w nas głębiej, niż można by się spodziewać**), według którego znajomość Prawdziwego Imienia daje nad człowiekiem władzę. Ale można też od razu spytać, które z imion jest tym prawdziwym - to nadane przez rodziców, usankcjonowane wieloletnim użyciem, czy też nick, samodzielnie wybrany i tymże wyborem usankcjonowany?  A co z podwójnymi imionami? Co z ksywkami używanymi wyłącznie w ściśle zamkniętych grupach? A co z wołaczami? (Wołacze potrafią nieźle namieszać, jeśli chodzi o subtelności językowe; wielka szkoda, że Brytyjczycy nie mają wołaczy, to chyba jedyna rzecz, której bardzo brakuje mi w tym języku).

Może w końcu zaczniemy się numerować? Byłoby z głowy.



* Paskudne słowo. Bo "real" jest dokładnie w takim samym stopniu realny jak sieć, pojęcie komletnie nietrafione, nie cierpię go, ale używam tutaj dla jasności przeciwstawienia. Jeśli ktoś zna lepszy synonim, niech się dzieli!
** A twórcy popkultury pięknie to wykorzystują. Bo jak równocześnie wkurzyć i zaintrygować odbiorców? Proste: okryć tajemnicą imię istotnej postaci. Najlepiej głównej postaci.

czwartek, 13 września 2012

Gdzie ta keja?

Pytań tym razem wiele, ale pierwsze, zasadnicze i narzucające się automatycznie jest jedno:

- Dlaczego, do jasnej Anielki, nikt nie napisał porządnego kryminału, którego akcja dzieje się na małej żaglówce? Albo - jeśli napisał - dlaczego ja nic o tym nie wiem?

Przecież to jasne jak słońce: weźmy sześcioro ludzi, umieśćmy ich na tydzień w przestrzeni o powierzchni dziewięciu metrów kwadratowych i czekajmy. Zbrodnia jest tylko kwestią czasu, to elementarne.
I naprawdę nie rozumiem, dlaczego Agatha Christie nie wykorzystała tego potencjału. No dobrze, można przyjąć, że z Anglii na Mazury kawałek drogi, jest to jakiś powód, ale tacy Skandynawowie? Doprawdy, czuję się mocno zawiedziona.

Po drugie: odkrywania tajemnic języka ciąg dalszy. Naprawdę nie przypuszczałam, że w polszczyźnie jest tyle słówek, których jeszcze nie słyszałam. Jakiż to potencjał! Można sobie po takich żaglach wrócić do domu i wzbogacić swój słownik codziennego użytku. Możliwości jest naprawdę wiele. "Ty bakisto pusta!". Albo: "Ty kabestanie samoknagujący!" "Ty topenanto zaplątana" też jest niezłe, mogę w końcu odpuścić mojego ulubionego "pilastra kanelurowanego"*.

Po trzecie, równie nurtujące jak pierwsze: czy są frazy/słowa, których NIE da się pokazać, grając w kalambury? Po "akwalungu", "marszałku polowym", "strefie zdemilitaryzowanej" i "postmodernizmie" mam pewne wątpliwości. (Chociaż taka "Dolina Muminków" nie była bułką z masłem, o nie).

* W ramach wzbogacania słownika: znacie coś równie fajnego? Chętnie przygarnę - tak samo, jak dobre hasła do następnych kalamburów. :)

niedziela, 12 sierpnia 2012

Obcy czyli kto?

- To całe science-fiction jest po prostu nudne! - żachnęła się wczoraj R. - Jak w ogóle można się w to wciągnąć? Przychodzi obcy i chce opanować świat, przychodzi superbohater i zabija obcego, amen.
- No właśnie! - przytaknął T. - Tylko wszystko zależy od tego, jaki to obcy!

Trudno mi było nie zgodzić się z T. Zwłaszcza, że dzięki temu jednemu zdaniu uświadomiłam sobie, ilu obcych już ta nasza (pop)kultura wygenerowała; i że mam wśród nich swoich ulubieńców. Mieć ulubionych kosmitów - to już nie w kaszę dmuchał.

Więc znów: ranking całkowicie subiektywny z kolejnością bez znaczenia.

1. Obcy niezupełnie obcy, czyli Obcy.
No bo jak mówić o obcych i nie wspomnieć o Obcych (zwłaszcza, gdy "Prometeusz" na tapecie)? Wykreowane przez Scotta (i Gigera, którego często się pomija, bardzo niesprawiedliwie) ksenomorfy są już wzorcem, klasykiem gatunku. I słusznie, bo mało który kosmita jest tak zgrabnym przykładem wrzucenia kilku ludzkich fobii do jednego worka. Rozmnaża się to to jak pasożyt, wygląda trochę jak robal, ocieka jakimś obrzydliwym śluzem, zrzuca skórę jak wąż, łapie ofiary jak pająk i wyłazi z innego człowieka.

A teraz ręka w górę: kto się nigdy nie bał: pasożytów, robali, obrzydliwych śluzów, węży, pająków i tego, co wyłazi z innego człowieka? [niepotrzebne skreślić]
No właśnie.


2. Obcy zupełnie obcy, czyli Ocean.
O ile zachowania ksenomorfów były bardzo swojskie (złapać-zeżreć/wykorzystać-rozmnożyć się), o tyle Lemowy Ocean może wprawić w konsternację. Bo właściwie do końca nie wiadomo, z czym mamy do czynienia i czy wielka galareta na Solaris rzeczywiście jest Obcym? Inteligentny twór czy tylko bezmyśny naśladowca? Genialna forma życia, która eksperymentuje na ludziach, podsyłając im najgorsze ich koszmary, czy ułomny bóg, który nie potrafi znaleźć drogi porozumienia z podrzędnym gatunkiem?

Żeby było trudniej, Lem nie odpowiada na te pytania. A męczże się, człowieku sam - w końcu na tym polega obcość obcego, że pojąć go nie sposób.
Czapki z głów.


3. Obcy oswajany, czyli Prosiaczki.
Przy takim Oceanie czy ksenomorfie to pikuś. Wygląda to to jak niewielka świnka (stąd nazwa), żyje w lasach, dziwnie podskakuje i jest ogólnie dość nieprzewidywalne. A, no i nie wiadomo, jak się rozmnaża, bo samic jakoś nie widać.
Trzeba więc to to zbadać - i tu plus dla O.S. Carda wielki jak stąd do Lusitanii - zbadać antropologicznie. Mamy więc naukowców, którzy nie wtykają łap we wszystko, co obce (vide "Prometeusz"), ale próbują poznać niższą rasę w sposób, który jak najmniej ingerowałby w jej kulturę.

Ale naprawdę wesoło zaczyna robić się w momencie, gdy okazuje się, że niższa rasa wcale nie jest taka niższa; a jej kultura bardziej skomplikowana niż można by się spodziewać. Antropocentrym po raz kolejny bierze w łeb.


4. Obcy spoza, czyli Adynatosi.
Adynatosi, czyli Skrzywienie. Coś, co jest poza Formą, poza Porządkiem, poza czasem i przestrzenią, chaos w czystej postaci (chyba, że nie?). Chcą opanować ziemię - a może nie chcą, bo są tylko nieuninioną konsekwencją działań pana Berbeleka?
Kolejny obcy poza granicą epistemiczną. Tyle, że w Ocean można było zanurkować, ale w Adynatosów już niekoniecznie.
Brawa dla Jacka Dukaja.


5. Obcy po brytyjsku, czyli tłuszczaki, pieprzniczki i złośliwe trampoliny.
Czego się spodziewać po kosmicie, który przemierza czas i przestrzeń w niebieskiej policyjnej budce telefonicznej i nieustannie ratuje ziemię (a czasami i wszechświat) używając głównie śrubokrętu? Oczywiście: godnych siebie przeciwników.
Jest ich tylu, że naprawdę trudno wyróżnić najlepszych. Na szczycie mojej hierarchii stoją jednak zdecydowanie Dalekowie. W skrócie: coś jak półtorametrowe żelazne pieprzniczki, których bronią jest trzepaczka od kuchennego miksera i przetykaczka do tolatety, a ulubionym słowem wypowiadane z żelazną konsekwencją i przy każdej możliwej okazji "Exterminate!". I - uwaga uwaga - MOŻNA się ich bać. Serio.

Zaraz za Dalekami są Adiposy. Bo wyobraźcie sobie kosmitów chcących zniszczyć Ziemię za pomocą zbudowanych wyłącznie z tłuszczu, malutkich, przesympatycznych przedszkolaków w kształcie torebki mąki.
Aha.
A są też kosmici, którzy strzelają bombkami z choinek. Jak tu nie kochać Brytyjczyków, którzy wymyślili Dra Who?

6. Obcy - zagadka.
Czyli coś, co wstrząsnęło mną, gdy miałam jakieś pięć lat, a potem zniknęło i nikt nie kojarzy, czym było. To książka dla dzieci, z której pamiętam przede wszystkim ilustracje: piękne (dziś obstawiałabym, że akwarele lub gwasze), utrzymane w zielono-niebieskiej kolorystyce.

Książka opowiadała o dziewczynce z gwiazd (Miała imię bardzo podobne do jakiegoś ziemskiego, ale różniące się tylko jedną literką: Sona? Zosa? Ana?) i jej przyjaciołach. Zaczynała się od sceny lądowania kosmitów na łące - kosmici (trylioni? tryllici? nie pamiętam nazwy) byli niewielcy, a ziemska atmosfera wyraźnie im nie służyła. Wytrzasnęli jednak skądś jakieś bańki ichniego powietrza, a cała książka opierała się na walce z czasem - zdążą czy nie zdążą odlecieć?

Ktoś pamięta? :)

środa, 8 sierpnia 2012

Hell hath no fury...?

Co to jest homoseksualizm? Ano, drogie dzieci, "do niedawna był patologią seksualną, obecnie jest akceptowany, aczkolwiek nie jest miłością, a jedynie zaspokojeniem (…) pewnego przymusu emocjonalno-seksualnego". Tak przynajmniej mówi jeden z podręczników do wychowania do życia w rodzinie. Albo precyzyjniej: pani S. mówi, że podręcznik tak mówi.

[Swoją drogą: przymus emocjonalno-seksualny, bardzo ładna definicja].

Podobnych perełek pani S. przytacza więcej. Aborcja to morderstwo, dziewczynki są bardziej uczuciowe od chłopców, spełniają się w swojej kobiecości (a chłopcy spełniają się w pracy, najlepiej naukowej, bo testosteron to siła rozumu). A wszystko z tych podręczników, co to ma nam na nich wyrosnąć to młode, nowe pokolenie.

Tekst pani S. może i irytuje brakiem dystansu do tematu, ale nie dziwię się furii w tej Furii. Mnie też zęby niejeden raz zgrzytnęły o siebie. I bardzo, ale to bardzo poważnie bałabym się o to młode pokolenie, gdyby nie podsłyszana w autobusie rozmowa dwóch chłopców, na oko 12-letnich.

- Ty, ale jak ja już będę miał dziecko, to nie wiem, jak mu dam na imię - zamyślił się drobny blondyn w bluzie z kapturem.
- E, ty to nie będziesz miał dziecka - zarechotał drugi, w za dużym dresie. - Nie będziesz mógł mieć dziecka z tym swoim chłopakiem.
- No może i nie - zgodził się stoicko blondyn. - Ale co cię obchodzą szczegóły mojego życia prywatnego?

czwartek, 5 lipca 2012

Gdzie te fajerwerki?

Poważnie: no gdzie? Czekałam wczoraj cały dzień, stałam nawet na balkonie z nieśmiałą nadzieją i nic, zupełnie nic, nawet jednej głupiej petardy. Jestem nieco zdegustowana; bo co jak co, ale bozon Higgsa zasługuje co najmniej na takie fajerwerkowe show, jakie zafundowała Brytyjczykom Elżbieta.

Bo prawdą jest to, co zauważyły media (i całe ich szczęście, tych mediów; bo gdyby olały Higgsa, to słowo honoru, że chyba poszłabym z siekierką do tej Warszawy i powiedziała im, co o tym myślę) - otóż właśnie jesteśmy świadkami naprawdę niezłej cezury. I to pod wieloma względami.

Po pierwsze: sam bozon. Nie bez powodu nazywany boską cząstką (Higgs tego określenia ponoć nie lubi; nie dziwię mu się: tyle lat harówy, liczenia, tworzenia teorii, a tu cały splendor ma spaść na siłę wyższą?). Ale o samym bozonie rozpisywać się nie będę, bo mam nadzieję, że każdy już wie, co to.
A jeśli ktoś nie wie, to może sobie poczytać tradycyjnie już: po prawej. ->

Po drugie i chyba ważniejsze: paradygmat nauki. Naprawdę jestem ciekawa, jak ten mały skubaniec wpłynie na jej postrzeganie. Bo nagle się okazało, że można tę naukę robić na odwrót: najpierw wymyślić sobie prawie idealną teorię, potem znaleźć w niej lukę - i zamiast od razu czukać czegoś, co tę lukę wypełni, samemu sobie to wymyślić. A dopiero potem znaleźć. (Tak, próbowaliśmy z eterem, ale wszyscy wiemy, jak to się skończyło. A i waga problemu była jednak nieco mniejsza).

Po trzecie (albo drugie a, jak kto woli). Mózg, poznanie i cała ta filozofia. Pomijam tu fakt, że prawdopodobieństwo błędu dochodzi do pięciu sigma (pięciu! A ja, łoś, cieszyłam się do tej pory z głupich trzech, a p<0,05 wydawało mi się szczytem szczęścia! Fizycy to jednak inny gatunek). Ale chyba po raz pierwszy na taką skalę okazało się, że mózgi, które wyewoluowały dla skakania po drzewach, są w stanie ogarnąć (choćby i częściowo) to, co nieogarnialne.

Po czwarte. Otwarte zostaje pytanie, czy nie lepiej byłoby, gdybyśmy bozonu nie znaleźli. Może rzeczywiście ktoś by w końcu siadł na czterech literach i mielibyśmy jakiś fajny Model Niestandardowy? Pewnie, w końcu i tak ktoś będzie musiał - ale nie miałabym nic przeciwko dożyciu tych czasów.

Podsumowując: naprawdę nie rozumiem, dlaczego ludzie nie chodzą dzisiaj (i nie chodzili wczoraj) po świecie z szampanem i nie krzyczą "Mamy bozon!". Bo ja to mam nieodpartą ochotę.
No i gdzie te fajerwerki?

środa, 13 czerwca 2012

Za co kochamy Irlandczyków?

Nie myślałam, że piłka nożna jeszcze być dla mnie żródłem zadziwień. A jednak.

Pamiętam, jak męska część rodziny z bezgraniczną cierpliwością (i naiwną wiarą przy okazji) wbijała mi do głowy zasady futbolu. Częściowo się udało: wiem, co to spalony, odróżniam wolny od karnego, a karny od rożnego, wiem, że piłka jest okrągła, a bramki są dwie i więcej do szczęścia mi nie potrzeba.

Pamiętam też, jak powtarzano mi uparcie świętą regułę: czerwona kartka równa się sio z boiska. I nie ma zmiłuj, nie ma zmian, nie ma zastępstw. Czerwona kartka to płacz, zgrzytanie zębów i zło. A, no i właśnie dlatego nie można jej przecież dać bramkarzowi, prawda?

Więc po pierwszym zdziwieniu ("paczpan, jednak można!") przyszły kolejne. Bo skoro nie ma zmiłuj (i nie ma też bramkarza), to kto w tej bramce teraz stanie? Wiadomo, piłkarz jakiś. Ale pilkarz nie może dłońmi pilki obmacywać, bo za to przecież czerwona kartka (kolejna święta reguła). Więc co, nogą będzie bronił? Bez sensu. To może trzech ich sobie stanie w rządku, w polu karnym i jeden będzie bronił nogą, drugi główką, a trzeci będzie brał wszystko na klatę?

Wyszło mi, że całkiem fajna ta piłka nożna, nie doceniałam jej najwyraźniej, i że to będzie bardzo, ale to bardzo ciekawa druga połowa. Nie muszę chyba dodawać, jak bardzo byłam rozczarowana faktem, że jednak nie.

Skoncentrowałam się więc na kibicu obok. Kibic miał z 14 lat i jakieś 150 kilo żywej wagi.
- Patałachy jedne, narząd męski im między pośladki*, toż to ja szybciej biegam! - denerwował się kibic przy każdym, dosłownie każdym podaniu, od samego początku meczu.
- Nic nie potrafią, narząd im między pośladki - wyrażał swój żal, gdy Polakom nie wyszła calkiem ładna kontra.
- Beznadziejni są, lepiej tego nie oglądać, narząd im między pośladki! - krzyczał po niezłej akcji naszej reprezentacji.
- Narządy chędożone, narząd im między pośladki! - wrzeszczał, gdy Szczęsny schodził z boiska.
I tak dalej. Aż do momentu, gdy Tytoń obronił karnego.

Zewsząd zabrzmiały wiwaty. Tłum skandował, ludzie rzucali się sobie w objęcia. Zerknęłam z ciekawością na kibica. Nie zawiódł. Myślał chwilę, myślał, aż wrzasnął:
- A Szczęsny by tego nie obronił, narząd mu w pośladki, patafianowi!

Kilka dni póżniej rozmawiałam z Irlandczykiem.
- You'll never beat the Irish - uśmiechnął się z niezachwianą wiarą, gdy spytałam go o finał mistrzostw.
Na moją nieśmiałą sugestię, że ja to może nie, ale taka Chorwacja to jednak owszem, tylko pokręcił z dezaprobatą głową: - Yes, it DOES complicate a little bit, indeed, but you'll never beat the Irish!
- Ale jesteście w grupie z Włochami - podsunęłam
- They'll never beat the Irish!
- Ale Hiszpania? - szepnęłam nieśmiało.
- Well, nobody said it's gonna be easy, right? But you'll never beat the Irish!


* Tak, w oryginale brzmiało to nieco inaczej. 



czwartek, 31 maja 2012

Timey-wimey - czyli jaki dzisiaj dzień?

W Bardzo Dziwnej Firmie stężenie absurdu czasami przekracza wszelkie normy na centymetr sześcienny. Przejawia ono się (nomen omen) bardzo dziwnie. Nawyraźniej widać je jednak w dialogach.

- Sepulko? W trzecim akapicie jest napisane, że co trzeci Polak zarabia mniej niż X zł. A niżej jest napisane, że jedna trzecia Polaków zarabia mniej niż X zł.
- No owszem. I co?
- A czy jedna trzecia Polaków i co trzeci Polak to to samo?

[Tu się chwilę zastanowiłam, bo nie w takie rzeczy mnie już wkręcano].
- Tak, to to samo...
- Aha. Bo są wątpliwości. Szef ma wątpliwości. To może lepiej zmień?
- Ale na litość boską, jakie wątpliwości?
- Matematyczne.

Zmieniłam na 30 procent, szef nie wyrażał dalszych wątpliwości. Wolałam nie dopytywać, dlaczego.

Czasami za to dialogi brzmią, jakby żywcem zostały wyrwane z przestrzeni TARDIS*. Na przykład:

- Impreza jest w piątek, to znaczy, że impreza jest jutro? Bo dziś jest czwartek, skoro dziś jest środa. Zaraz, zaraz, bo dziś jest środa, prawda?
- Tak. Dziś jest sobota, więc dzisiaj jest środa. Czyli impreza jest jutro: w piątek.

I żadna, ale to zadna fraza w tym dialogu nie mijała się z prawdą. Timey-wimey, nic innego.


*Jeśli ktoś nie wie, co to TARDIS, to powinien się dowiedzieć jak najszybciej! Ale na własną odpowiedzialność. A ja lojalnie ostrzegam, że grozi to:
- wycięciem z własnego życiorysu co najmniej kilku dni,
- niczym nieuzasadnioną obawą przed posągami,
- przed maskami gazowymi również,
- nagłym napływem ciepłych uczuć dla śrubokrętów, policyjnych budek oraz paluszków rybnych w sosie śmietankowym,
- i wieloma innymi rzeczami.
 Niemniej - warto. A nawet trzeba. Allons-y! ;)



sobota, 19 maja 2012

Jeśli nie po okładce, to po czym?

- Bez sensu ta książka jest - zmarszczyła nos R. i odłożyła powieść na półkę. - Nie kupię jej.
- Dlaczego? - zdziwiłam się, bo decyzja została podjęta po jakichś pięciu sekundach od momentu wzięcia książki do ręki. R. zdążyła w tym czasie ledwie zerknąć na spis treści i pierwszą stronę.
- No wiesz! - fuknęła R. z oburzeniem. - Nie kupię czegoś, co już w pierwszym zdaniu ma Księżniczkę Parafinę, wilkołaka i złamane serce. Naraz.

Chciałam się oburzyć, że nie ocenia się po okładce i że co niby można powiedzieć o książce po pierwszym zdaniu, ale ugryzłam się w język. Zdążyłam sobie przypomnieć, że coś tam jednak można.


Więc - dla udowodnienia - garść perełek. Najlepszych pierwszych zdań, jakie wpadły mi w oko. Powiedzmy - pierwsza piątka:

1. "14 lipca 1924 roku, gdy przyszli po mnie czynownicy Ministerjum Zimy, wieczorem tego dnia, w wigilję syberjady, dopiero wtedy zacząłem podejrzewać, że nie istnieję". Jacek Dukaj, Lód.

 Bezapelacyjnie miejsce pierwsze, chyba nie ma sensu wyjaśniać, dlaczego.
Konkurować z nim mogłaby tylko jedna fraza, początek pewnego pamiętnika: "Teraz będę kłamał".  Ale to zdanie nie rozpoczyna książki, więc (z lekkim niedosytem) - nie uwzględniam. Jeden Dukaj wystarczy.

2. "W obliczeniach był błąd". Stanisław Lem, Eden.

Krótko, zwięźle i na temat. Cztery słowa, które momentalnie nasuwają co najmniej dziesięć pytań; a przecież same są odpowiedzią na (niezadane) pytanie. Majstersztyk i mój faworyt przez długie lata; aż do pojawienia się Lodu na pólkach księgarskich.

3. "Wszystko to wydarzyło się mniej więcej naprawdę". Kurt Vonnegut, Rzeźnia nr 5.

Chyba także nie wymaga wyjaśnień. No bo czy jest ktoś, kogo nie zaintryguje to "mniej więcej"? Zwłaszcza w zderzeniu z tytułem i podtytułami?

4. "W początku lipca, pod wieczór niezwykle upalnego dnia, pewien młodzieniec wyszedł na ulicę ze swej izdebki, którą podnajmował od lokatorów przy ulicy S-ej, i powoli, jakby niezdecydowany, skierował się ku mostowi K-mu". Fiodor Dostojewski, Zbrodnia i kara.

Niby nic: żadnego Hitchcockowego trzęsienia ziemi, żadnych fajerwerków; tylko wieczór, upał i jakby niezdecydowany młodzieniec (zwykle nie lubię "jakby", ale tutaj ono jest koniecznie, takie "jakby" sine qua non; mistrzowskie). Plus izdebka, lokator i niepokojące inicjały.

5. "Wiele lat później, stojąc naprzeciw plutonu egzekucyjnego, pułkownik Aureliano Buendía miał przypomnieć sobie to dalekie popołudnie, kiedy ojciec zabrał go z sobą do obozu Cyganów, żeby mu pokazać lód”. Gabriel Garcia Marquez, Sto lat samotności.

Tego po prostu nie mogło zabraknąć. A najfajniejsze jest to, że mamy tu Cyganów, pułownika i cały pluton egzekucyjny, a czytelnik i tak odruchowo zastanawia się, o co, do jasnej Anielki, chodzi z tym lodem. Czapki z głów.

Macie swoje typy?













poniedziałek, 7 maja 2012

Whose shadow shadows doth make bright*

Na początu było światło.
Żadne tam słońce, zwykłe niebieskie świetlówki, rozmieszczone z pozorną regularnością w białej sali jak we wnętrzu kostki do gry. Regularność jest pozorna: kiedy już wydaje się, że zawieszone w powietrzu pręty błękitnego światła układają się w równe szpalery - wtedy wystarczy jeden ruch głową i puff! Wzór nie istnieje.

Pół biedy, jeśli w sali nie ma nikogo innego. Ale zwykle są inni zwiedzający, jest też Pani Pilnująca. Wtedy wystarczy kilka minut, żeby wściekły błękit wprowadził chaos w inne kolory, zwłaszcza te dobrze znane. Na przykład w odcień cery. Albo włosy; niewiarygodne, co błękit robi z włosami. Albo błękitne pulsujące żyłki na skroniach.

Potem cień.
Właściwie całą książkę Stoichity** i kilka traktatów filozoficznych można by spokojnie zamienić na kilkadziesiąt minut w dwóch salach wystawienniczych. To, co Berdyszak robi z cieniem, jest porównywalne do tego, co Szekspir robił ze słowem.

I na końcu - ciemność.
Ciemność absolutna, do której oczy nie przyzwyczajają się nawet po kwadransie. Dezorientacja nie mija, bodźców jest zdecydowanie za mało, zaczynają pojawiać się powidoki, mózg wariuje. Pomieszczenie jest wygłuszone, więc zostaje dotyk, ale błędnik też zdecydowanie protestuje - zwłaszcza, że po dwóch krokach okazuje się, że podłoga na przemian rośnie i ugina się pod stopami.

Przysiadłam sobie w środkowej sali i patrzyłam na miny ludzi wychodzących z ciemności. Było na co patrzeć. Uwagę przykuła zwłaszcza ruda dziewczyna, która jako jedna z nielicznych poświęciła cieniowi więcej niż pięć minut. Już-już chciała wejść do ciemności, kiedy uśmiechnęła się do niej Pani Pilnująca.

- I co, podoba się?
- Podoba - speszyła się ruda dziewczyna.
- Świetnie! - ucieszyła się Pani Pilnująca. - Ale wie pani co, do tej trzeciej sali to już pani nie ma po co wchodzić. Naprawdę. Tam nic nie ma. Tam tylko ciemno jest. Nuda, nie warto.



* Szekspir, no jasne, bo któż by inny
** Victor Stoichita, Krótka historia cienia. Koniecznie.

niedziela, 15 kwietnia 2012

To be or not to be?

Oto jest pytanie.
Do tej pory odpowiedzi było już kilkadziesiąt, a najlepsze z nich brzmiały: Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Kenneth Brannagh. Teraz szturmem na podium wdarła się jeszcze jedna odpowiedź: David Tennant; czyli Hamlet w wersji Royal Shakespeare Company dla BBC (2009).
Intrygujące.

Przede wszystkim: Monolog. (Wiadomo, że oglądanie nagranego Hamleta, jakiegokowiek Hamleta, zaczyna się od Monologu, prawda?) I tutaj czapki z głów, bo reżyser stanął na wysokości zadania i w pełni wykorzystał fakt, że oko kamery wymaga innych środków niż teatralna publika. Takiego stopnia intymności nie udało się zbudować nawet Ethanowi Hawke'owi (a przecież jego wersji "Hamleta" można zarzucić wiele, ale NIE złe wykorzystanie kamery; Michael Almereyda doskonale wiedział, co robi).

 Do tego znakomita, bardzo oszczędna, minimalistyczna w tej scenie gra Tennanta: przy niemal zerowej amplitudzie emocji jedno drgnięcie powieki działa silniej niż krzyk. Nie da się nie porównywać tego z Brannaghiem (Burtona, Olivera i Gibsona pomijam, bo od dawna są poza moim prywatnym podium, ale dla Brannagha nadal mam owacje na stojąco).

Brannagh w jednym monologu zmieścił niemal całe spektrum emocji; trzymał je wszystkie na postronku i robił z nimi, co chciał. Ale jego książę był filozofem; zastanawiał się nad życiem. Hamlet Tennanta mówi o śmierci. Nie zastanawia się, nie intelektualizuje, po prostu mówi. Apatia, anhedonia aż biją po oczach.

Tyle monolog. A reszta? Można się w tym spektaklu do paru drobiazgów przyczepić: zdarzają się nieliczne dłużyzny i chyba nie do końca przemyślane sceny (np. przysięgi). Miałam też wątpliwości co do poprowadzenia tytułowej roli: wiem już, że Tennant potrafi w ułamku sekundy z rozbuchanej, groteskowej mimiki i gestykulacji przerzucić się na bardzo oszczędną grę aktorską, gdzie samo uniesienie brwi wbija w fotel.

Bawił się tym ładnie grając Doctora Who, gdzie takie niespodziewane wolty rzeczywiście robiły wrażenie. Ale przez dobrą godzinę spektaklu nie mogłam pozbyć się uczucia, że serwuje mi się dokładnie takie same triki, tyle że przy zamianie proporcji składników (tym razem to groteska była rzadkością). Na szczęście mniej więcej w połowie sztuki Tennant pokazał, że ma do dyspozycji znacznie bogatszy arsenał środków aktorskich, a rola poprowadzona jest w przemyślany i spójny sposób. Oklaski zwłaszcza za resztę, która jest milczeniem.

Plusy? Doskonały Klaudiusz Patricka Stewarta i intrygująca Ofelia (Mariah Gale). Zdecydowanie scenografia, równie oszczędna, jak monolog: czerń, szarość, lustra, lustra i jeszcze raz lustra (tak, okazuje się, że można zrobić kolejnego Hamleta z lustrami i nie kopiować Brannagha).

Jednym słowem: polecam.
I w związku z nawrotem szekspiromanii biegnę szukać dobrej inscenizacji "Burzy". Ktoś zna jakąś?

środa, 11 kwietnia 2012

O smutku w tonacji moll

- Dlaczego tonacje molowe wydają się smutne?
Takich pytań się nie zadaje; to jak pytać o to, dlaczego samoloty latają. Latają i już. A tonacje molowe są smutne i już - pewnie po to, żeby je można było odróżnić od durowych, to oczywiste.

No ale pytanie zostało zadane i bezczelnie rozsiadło się w głowie. Więc na początek banalna kwerenda w google: amerykańscy naukowcy* twierdzą, że ma to związek z ludzką mową. O smutku mówimy w tonacji moll, więc nic dziwnego, że gamy molowe się nam smutno kojarzą, prawda? A guzik, bo na szczęście naukowcy byli przyzwoici i zaznaczyli wyraźnie, że korelacja to nie to samo, co wynikanie. O kierunku strzałeczki nie wspominając.

Kolejne przekopywanie googla zbyt wiele nie dało, więc trzeba było stanąć na wysokości zadania i sięgnąć po stary dobry papier. Wiadomo: któż, jeśli nie Oliver Sacks?

A u Sacksa wszystko: muzykofilia i amuzja, afazja i amnezja i dużo innych rzeczy na "a". Sawanci, słuch absolutny (kontra ogromna skala, chciałoby się dodać); dysharmonia, dyskineza i kantylacja; prawie czterysta stron fascynującej lektury, a o skalach molowych nic.

Nic zupełnie.

Było za to co nieco o emocjach, ale bez odkrywania Ameryki. To, że muzykalność (pojmowana stricte percepcyjnie) jest uzależniona od struktur mózgowych wydaje się oczywiste. Ale mówiąc o emocjach Sacks skupia się już na tzw czynnikach osobowościowych (wszystko brzmi bardziej naukowo, jeśli doda się do tego "czynnik", prawda?) i tym gładkim stwierdzeniem nie wyjaśnia prawie nic.

A to przecież nie koniec. Bo czy skale minorowe rzeczywiście brzmią nam smutno? A może to tylko kwestia tempa utworu i instrumentu? A co z uwarunkowaniami kulturowymi? A nawet jeśli brzmią smutno, to czy nie brzmią tak dlatego, że powiedziano nam, że tak brzmieć powinny?

I tak, tak, wiem. Sacks ma te kilkanaście stron bibliografii w lengłydżu. Ale jakby ktoś umiał odpowiedzieć krócej, to ja bym była jednak wdzięczna. Bo wiecie, przeczytać te 200 artykułów to może i na upartego mogę, ale nie wiem, czy mój mózg to wytrzyma. Szczerze wątpię.

A gdyby ktoś chciał sprawdzić, jak mu skala molowa brzmi, to exploratorium [link tam gdzie zwykle, czyli w Inspiracjach] może pomóc. Google jednak nie takie złe.

To co - jakieś odpowiedzi może?


*Tak, też mam czasem wrażenie, że brzmi to jak oksymoron. Ale to naprawdę byli naukowcy i naprawdę z USA. Zainteresowanych odsyłam do googla i The Guardian.

środa, 28 marca 2012

Wiosenna reaktywacja, czyli o czym marzą kobiety?

Urodziny C. Okrągłe, więc feta jak się patrzy: balony, pełny stół, tort, świeczki itd.
- No bo wiesz, ja to bym chciał ci życzyć czegoś... wyjątkowego - zaczyna Struś. - Znaczy, owszem, zdrowia, szczęścia i tych wszystkich przyległych; ale też czegoś więcej. Spełnienia pragnień - tych największych, najskrytszych, największych... No sam nie wiem. Czego ci życzyć?

C. zastanawia się uczciwie. Przez dłuższą chwilę wpatruje się w stojący na stole tort; wosk ze świeczek niebezpiecznie zbliża się już do marcepanowych kwiatków.
- Owszem, jest taka rzecz - zaczyna powoli, rozmarzonym głosem. Gwar w pomieszczeniu robi się o ton - dwa cichszy. Oczy wszystkich kierują się na solenizantkę.

- Jest takie coś... - kontynuuje z nieobecnym spojrzeniem C. - Takie moje największe marzenie, jeszcze z czasów dzieciństwa... Czekolada! Nadziewana toffi i mająca zero kalorii! Z darmową dostawą do domu przez najbliższe pięćdziesiąt lat!

...czego i C. i Wam życzę :)

czwartek, 19 stycznia 2012

- O nie. Nie znowu - pomyślała doniczka z petunią

Pytanie kwartału: Czemu doniczka z petunią tak pomyślała?

Pytanie miesiąca: - Co zrobić, kiedy samochód gaśnie co pół minuty na dystansie 300 metrów?
Odpowiedź miesiąca: - Zwolnić hamulec ręczny.

Pytanie tygodnia: - Kiedy tramwaj ma pierwszeństwo?
Odpowiedź tygodnia: - Tramwaj ma pierwszeństwo zawsze. Z wyjątkiem sytuacji, w których musi ustąpić.

Pytanie dnia: - Jaka jest odpowiedź na pytanie kwartału?

[Ergo: 42, QED]