W Bardzo Dziwnej Firmie mówimy do siebie po imieniu. Wszyscy, nie wyłączając szefostwa. Ot, taka konwencja, całkiem zresztą uzasadniona, bo po pierwsze znamy się i lubimy, a po drugie praca obfituje w emocje, niekiedy dość silne. Głupio byłoby przerzucać się hasłami w stylu: "Pani Krysiu, pani się serdecznie wypcha tym pomysłem" albo "Panie Zenku, spierniczajże pan, bo fotooddział pan blokuje".
Dlatego konwencja jest wyraźna. Jasna i prosta. Szefostwo narzuca ją od razu (wyjaśniając z reguły powody). Bywa, że co bardziej nieśmiali praktykanci mają z konwencją kłopot, i o ile jeszcze do mnie zwracają się starannie bezsosobowo, o tyle szefostwu twardo "panują" i "paniują", naturalna rzecz. Wtedy grzecznie prosimy, żeby się nie wygłupiali i po kilku dniach problem zwykle znika.
Ale tydzień temu przyszedł Praktykant Idealny. Jak na Idealnego przystało, od razu dostosował się do konwencji. W ciągu pół godziny przeszedł z nami na ty, po godzinie był już na ty z szefostwem. Drugiego dnia śmiało żartował, przerzucał się z nami złośliwymi przytykami, chodził na papierosa i miał swoje zdanie na większość tematów.
- Cwaniakuje - uznała A.
- Irytujący - przyznał B.
- Zarozumiały - stwierdził C.
Wszyscy zgodzili się co do jednego: Idealny Praktykant wyłamał się z konwencji.
I oto okazało się, że do - jasnej, prostej i wyraźnej - konwencji "mówimy sobie po imieniu" jest przypis. Drobniutkim druczkiem (niepotrzebne skreślić):
"Mówimy sobie po imieniu, ale nie od pierwszego dnia"?
" Mówimy sobie po imieniu, ale praktykanci mają się tym stresować"?
"Mówimy sobie po imieniu, ale tylko My (czytaj: Nasza Paczka)"?
"Mówimy sobie po imieniu, ale na początku udajemy, że mamy z tym problem"?
Ciekawe, do ilu jeszcze konwencji są takie przypisy?
Ha, w mojej Porąbanej Firmie (już dawno u nich nie pracuję) też tak było i nawet pamiętam, jak Sam Najwyższy Prezes poprosił, byśmy przeszli na "ty", bo taka w firmie zasada. Zgodziłam się, bo z innymi już byłam i przestałam o sprawie myśleć, aż pół roku później miły prezes zwalniał moją bezpośrednią szefową i wówczas do worka pretensji dołożył i tę, że rozpuściła swój personel, bo bezczelnie mówimy mu po imieniu. Jemu, prezesu.
OdpowiedzUsuńTo mnie nauczyło podejrzliwości wobec wszelkich luzackich prezesów. Lubią mały druczek. ;)
Ha, ja bym mojemu szefowi po imieniu nie pojechała - za to czasami, w półprywatnych rozmowach, schodzimy z "oficjalnego" poziomu grzeczności na nieco mniej formalny, i po tym się poznaje, że w danym momencie jesteśmy w dobrej komitywie.
OdpowiedzUsuńA jak się szefu uniesie lub PMS go dopadnie, wracamy na wyższy poziom grzeczności.
I za to kocham język japoński ;)))
No ale, Maple, jak ktoś ma za szefa Japończyka, to w zupełnie innym uniwersum funkcjonuje (tak sądzę). "Moje" Japonki, choć wyrażały symaptię i to ponoć bardzo dużą, zawsze zachowywały rozsądny dystans i formy godne dyplomatów. :)
OdpowiedzUsuńJa za to bardzo, ale to bardzo chciałabym zobaczyć Japończyka z PMS;)
OdpowiedzUsuńA co drobnych druczków: ba, ale wychodzi na to, że myśmy je sami wymyślili, nie żadne prezesy, szefy czy inne cholery. Tylko kiedy i jak - to zagwozdka:)
Mały druczek tworzy się sam. Czytaj: jest wspólnym nieświadomym dziełem wszystkich ;)
OdpowiedzUsuń