poniedziałek, 23 sierpnia 2010

solista z księżniczką

Znalazłam dziś w Biedronce Solistę. Jaką solistę, oto jest pytanie. Ha. Królestwo temu, kto wie, co to Solista!
Otóż: Solista to gra. Popularniejszą polską nazwą jest Samotnik, a w Europie rozpowszechniona była pod nazwą Solitaire (UK: peg solitaire). I nie, nie chodzi o żadną odmianę Windowsowego pasjansa, bo gra pochodzi z czasów, kiedy pradziadkom Billa Gatesa nawet się o podrózy za ocean nie śniło.

Zasady są proste: zbić wszystkie pionki na planszy (metodą warcabową, czyli zwykłą przeskakiwanką) tak, żeby został tylko jeden, i to w określonym miejscu. Proste? No to powodzenia!

Kiedy miałam te 5 lat, Solista była (tak, była, bo dla mnie była TĄ Solistą. To oczywiste, że jeśli coś kończy się na "a" to jest oną a nie onym, pięciolatki to wiedzą) - była jedyną zabawką w domu mojej babci. Grywałam więc w Solistę namiętnie. Miałam wersję "europejską", tę nieco bardziej skomplikowaną. Plansza była w kształcie koła, na którego obwodzie był wydrążony rowek. Do rowka można było wrzucać zbite kulki - bo pionki byly kuliste. Możliwości - tysiące.

Bo:
- można było grać przykładnie, przeskakując kuleczki. Raz udało mi się zbić wszystkie, przez dwa dni plansza stała na stole i biada temu, kto próbował ruszyć dowód mojego zwycięstwa! Ostatecznie przegrała z pierogami z truskawkami - stół był mały;
- można było grać inaczej. Wtedy plansza zmieniała się w królestwo, a kulki w poddanych. Był mały problem z księżniczką, bo przecież powinna być najpiękniejsza, a tu wszystkie kulki takie same, ale od czego wyobraźnia.
- można było toczyć wojny - to było nawet ciekawsze niż zabawa figurami szachowymi, bo żołnierze obu wojsk byli identyczni - więc jakież możliwości dywersji!
- można było wreszcie rzucać kulkami w brata albo toczyć je po stole. Można też było urządzać wyścigi w rowku na planszy, wygrywała ta kulka, która najdłużej wytrzymała szaleńcze tempo. Nad przepaścią królestwa oczywiście.

A dziś znalazłam solistę w Biedronce. Wersję w kwadracie, plansza francuska, wszystko drewniane. 7 złotych. Układałam dwie godziny, ale nie wyszło. Na gotowe przepisy "jak wygrać" plwam. Będę próbować do skutku sama. Jeśli się nie uda, znajdę w pionkach księżniczkę, księcia i białego rumaka. A na obiad zjem pierogi z truskawkami.

niedziela, 22 sierpnia 2010

granice?

- A co czułeś, kiedy podcinałeś sobie żyly? - takie pytanie zadał przedwczoraj Glista maltretowanemu chłopcu na konferencji, w której miałam wątpliwą przyjemność uczestniczyć.

Pierwszy raz w życiu spotkałam "dziennikarską" hienę. Był spocony, czerwony, łysy i oślizgły. Mizdrzył się i lepił do pokrzywdzonych. Bo on dba o nich. Bo on nie jest jak inni dziennikarze, którzy gonią za sensacją. On nie. On jest  z "Faktu" i chce tylko pomóc. A przy okazji ustawić do zdjęcia. A może by pani pana przytuliła, to będzie takie wzruszające zdjęcie. A co pan czuł, kiedy pana gwałcili? Jesli wolno spytać, bo nie chciałbym być nachalny, o nie, ja nie z tych.

Z całej siły powstrzymywałam się, żeby nie przywalić Gliście torebką, albo chociaż kopnąć go pod stołem (bez sensu, bo nie noszę obcasów, ale zawsze coś). W końcu jeden z dziennikarzy nie wytrzymał i zrugał Glistę, bardzo łagodnie, zbyt łagodnie, bo Glista się nie przejął.

Wiele bym dała, żeby zajrzeć do głowy Glisty. Dowiedzieć się, na ile wierzy w to, co mówi. Bo przecież mądrzy, siwi panowie mówią, że nie można żyć ze świadomością, że jest się hieną. Za duży dysonans poznawczy, trzeba wyprzeć, zanegować któryś z elementów układanki. Który? Jak?

Ciągle nie potrafię tego zrozumieć. Ile granic trzeba przekroczyć, złamać, żeby stać się takim człowiekiem? Wiele bym dała za zrozumienie.

czwartek, 19 sierpnia 2010

Maszyna na wielkie Be

Zadanie bojowe: wydostać informacje od Bardzo Ważnej Instytucji.
Prosta rzecz. Telefon do rzecznika:

- Dzień dobry, ja z Dziwnej Firmy, dzwonię w nietypowej sprawie, chciałam zapytać ilu przyjmiecie nowych pracowników i ilu przejdzie na emeryturę.
- Ooo, ależ to nie do mnie pytanie, złociutka - zatroskała się pani rzecznik. Zgrzytnęłam zębami.
- W takim razie do kogo?
- Uuu, kochana, do pani Krysi Kadrowej musisz.

"Kochana". Zgrzytnęłam jeszcze raz.
- Dzień dobry, dzwonię z Dziwnej Firmy, czy z panią Krysią Kadrową mogłabym...?
- A w jakiej sprawie? - zaskrzeczał cieńki głosik
- Chodzi o państwa pracowników, ilu przyjęliście, ilu przeszło na emeryturę...
- A nie, to pani Krysi nie ma.

Wrrrr.
- A kto ją zastępuje?
- Ja - ucieszył się cienki głosik.
- W takim razie czy mogłaby pani sprawdzić, ilu pracowników...
- Niee.
- Dlaczego?
- Bo ja nie jestem upoważniona, żeby z panią rozmawiać.
- A kto jest?
- Rzecznik jest.

Grrrr.
- Dzień dobry, pani, rzecznik, ja jeszcze raz w sprawie tych emerytur...
- Uuu, kochanieńka, mówiłam, do pani Krysi.
- Pani Krysi nie ma.
- To do zastępcy.
- Nieupoważniona!
- Ojej, złotko, to ja upoważnię, a ty zadzwoń, bo ja to się nie znam na takich sprawach.

"Złotko"?

- Dzień dobry, ja do zastępcy pani Krysi Kadrowej. W sprawie tych emerytur...
- A tak, tak. Ja już mówiłam pani rzecznik, że ja nigdy nie rozmawiałam z Dziwnymi Firmami, ja nie wiem, jak pani pomóc.
- Nie szkodzi, ja wiem. Wystarczy, że powie mi pani, ilu pracowników zatrudniliście i ilu przejdzie na emeryturę...
- Oo, to ja potrzebuję czasu. Proszę zadzwonić - tak za trzy godziny.

Po trzech godzinach:
- Dzień dobry, ja z Dziwnej Firmy, z zastępcą pani Krysi proszę.
- Proszę zadzwonić do rzecznika, ona już ma informacje.

- Dzień dobry, pani rzecznik, ja w sprawie emerytur.
- Słonko, do pani Krysi...
- Ale pani Krysia każe do pani!
- Ale pani Krysi nie ma!

Zacisnęłam zęby.
- Zastępca każe do pani!
- Tak?
- Tak!
- A to może za 10 minut pani zadzwoni, kochaniutka? Proszę cię, słonko, 10 minut.

Minęło 10 minut.
- Dzień dobry, pani rzecznik, ilu pracowników...?
- Zatrudniliśmy 40.
- A ilu na emeryturę?
- A tego nie wiem, rok się jeszcze nie skończył.
Tylko spokój może nas uratować, tylko spokój.

- W taki razie ilu przeszło na emeryturę do lipca?
- Nie wiem, złotko, nie mam pojęcia.
- To może ilu zadeklarowało chęć przejścia na emeryturę?
- Nie wiem, naprawdę, nawet nie wiem, jak by ci to, kochana, policzyć.
- A ile wniosków o emeryturę złożono w tym roku?
- A 24.

Morał:
"I podbija, stempluje, załączniki rachuje, odsyła odwołania, bez żadnego gadania, kamizelka nie dopięta, proszę wezwać petenta, skrócone godziny, cieniutka herbatka, gdzie usiąść - pajęczyny, a w szufladzie krawatka, oto nowe papiery, czterdzieści i cztery, a tam próby przekupstwa i ruja z poróbstwa i nakaz egzekucji ze środy na piątek, i siedem pieczątek..."
No, mości panowie i panie? Czyje to? :)

wtorek, 17 sierpnia 2010

Na złość mamie

- Dlaczego nie chce pan wziąć udziału w naszym plebiscycie? - zapytałam dziś zdziwiona Dzielnego Pana. - Nie rozumiem, dlaczego mam pana wykreślić? Nie podobają się panu zasady? Za późno się pan o nim dowiedział?
- Nie, nie, nie - Dzielny Pan był naprawdę zmartwiony. - Widzi pani, mnie się ten wasz plebiscyt bardzo podoba, naprawdę. Pomysł fajny i nagrody niezłe, mój szwagier wygrał to dwa lata temu, widzi mi się, że moze nawet sam w tym roku miałbym szansę.

- W takim razie o co chodzi? - nie rozumiałam.
- Bo widzi pani, mnie do tego plebiscytu nominował mój szef.
- No i?
- I to, że ja tego szefa nie lubię. On mnie tak zapisał i nawet nie spytał, czy chcę.
- Ale przecież pan chce?
- No chcę, ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że nie zapytał. A tak się z ludźmi nie robi, to nie pierwszy taki jego numer. Więc jak on mi tak, to ja mu tak samo. I w żadnym plebiscycie udziału nie wezmę! Niedoczekanie dziada! Niech się cham nauczy! No! To ja bardzo dziękuję i przepraszam, że czas zająłem. Pozdrawiam serdecznie, miłego dnia życzę.

Odłożyłam słuchawkę lekko w szoku. Sierpień. Czas kwitnienia oryginałów. Aż się boję jutro iśc do pracy.

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

skąd się bierze Caspar David?

- Skąd ta burza, ciocia? - zapytał znienacka Geniusz, kiedy tuż obok rąbnął piorun, jakiego nie słyszałam od ho ho. - Ryczy jak dinozaur. Może z Juraparku ta burza przyszła? A Księżniczka się boi, ale ja się nie boję. Fajna jest. Ta burza.

No właśne, skąd ta burza? Wujek Google jak zwykle pomocny, wiec wiem już wszystko (Geniusz też wie) o masach powietrza, o elektronach wędrujących w blyskawicy z chmury na ziemię i z powrotem, o powietrzu rozszerzającym się z ponaddźwiękową szybkością.

Moja babcia tego nie wiedziała i wystawiała gromnicę za okno, tak samo, jak jej babcia. I mogą sobie Niemcy spekulować o wzniosłości, mogą pisać o przepaściach i przestrzeniach Schillery i Schellery, może sobie Caspar David malować swoje rachityczne drzewka i widowiskowe góry. Ja i tak wiem, że burza wygrywa te zawody w przedbiegach.

Ta dzisiejsza jest koloru indygo. Wczorajsza była żółto-granatowa. Przedwczoraj - przedwczoraj spadały meteory.

piątek, 13 sierpnia 2010

Unde malum?

Zachciało nam się kaktusów. Dokładnie takich samych, jakie kilka dni wcześniej wyprosiłyśmy na migi od skulonej pod kościołem świętego Mikołaja staruszki. Okazało się, że podobne owoce rosną niemal tuż pod naszym oknem, na zarośniętym, zawalonym kamieniami skwerku. Wstałyśmy więc o piątej rano - żeby przejść się jeszcze raz nad morze a przy okazji iść na pachtę.

Iść na pachtę na kaktusy - prawda, że pięknie brzmi? Nie to, co na jakieś papierówki.

Udało się nie skręcić nogi, udało się nawet zerwać dwa owocki i zapakować je pięknie w chusteczkę. I wszystko było pięknie jeszcze przez następne kilkanaście sekund. A potem...

- Auć - mruknęła Supergirl, przyglądając się podejrzliwie swojej dłoni. - Co do cholery...?
- Kolec pewnie - odpowiedziałam z pobłazliwą wyższością i z zadowoleniem poklepałam torbę, w której kulały się dwa owinięte w chusteczki owoce opuncji. I to był błąd.

Z każdym klepnięciem w moją dłoń wbijały się setki malutkich igiełek. Przezroczystych, krótkich i niewidocznych. I absolutnie nie do wydłubania, a już na pewno nie przed wschodem słońca. Cholerne igiełki się rozmnażały - co odkrylyśmy bardzo szybko. Po kilku mnutach były wszędzie: w dłoniach, w twarzy, w języku (naiwnie próbowałyśmy wydłubać je zębami), nawet w udach (przeszły przez torbę, bestie).

Tak, opuncja ma kolce. Tak, pachta to Zło.

Zło wydłubywałam z siebie przez trzy dni. Jeszcze dziś znalazłam kolec w stopie, pojęcia nie mam, jakim cudem tam się znalazł. Ale nie żałuję.

A pytanie? Dziś będzie niesprecyzowane, bo jak w jednym zdaniu określić problem współistienia dobra i zła? Ot, zagadka manichejska.

niedziela, 1 sierpnia 2010

O ościach i nie tylko

Z błogiego snu wyrwał mnie dziś dzwonek telefonu. Na wyświetlaczu - mama.

- Cioociaaa, a biegłość to taka biegająca ość? - zapytał radośnie Geniusz. W tle słychać było marudzenie Księżniczki i podejrzany szurgot czegoś metalowego.
- Eee - o ósmej rano niewiele mądrzejszego byłam w stanie wymyślić. - Nie do końca.
- Bo jest jeszcze wartość, pani w telewizji mówiła. A triceratops miał cztery rogi, wiesz?
Nie wiedziałam. Szurgot metalowego czegoś trwał, za to Księżniczka zamilkła. Pstryczek w mojej głowie przestawił się nagle i zimny pot spłynął mi po plecach.
- Zaraz, zaraz, a co wy właściwie robicie? - zainteresowałam się podejrzliwie. - I gdzie właściwie jest babcia?
- Poszła poszukać wartości. To znaczy ości - Geniusz nie dał się zbić z tropu, radosny jak skowronek. - To nara.
- Nara? - zgłupiałam. - Nara?
- Nara, nara. A ja teraz muszę nacisnąć czerwony guziczek. O, ten.
I się rozłączył.

Do babci dodzwoniłam się godzinę później, na stacjonarny. Ciągle układała zawartość szuflad (wyjaśniła się zagadka metalowego szurgotu). Przyznała, że ości nie znalazła. Swojej komórki też.

Kandyzowany Kandyd

- Czym różni się optymizm od głupoty? - zapytał mnie dziś Lód. I, cwaniak, poszedł w siną dal, zostawiając mnie z zagwozdką.

Bo jak przekonać 26-latkę, której własnie rozpadło się małżeństwo, że wszystko będzie dobrze? Aż kusi, by dodać, że przecież na tym najlepszym ze światów.

Optymizm jest przekonaniem, że musi być sprawiedliwość. Było źle, będzie lepiej. Dla wyrównania. Raz na wozie, raz pod wozem, nawet najstarsi górale wiedzą.
Jednak to przekonanie jakoś mało racjonalne, bo: niby czemu? Wyrzucenie monetą dziesięciu orłów pod rząd wcale nie zwiększa prawdopodobieństwa wyrzucena reszki. Reszki mogą trafiać się sąsiadowi z bloku obok. Bo niby czemu nie?

Ale tego 26-latce nie powiedziałam. Zapewniłam, że "wszystko będzie dobrze", patrząc jej prosto w oczy. Kłamiąc prosto w oczy.

Nie uwierzyła.