wtorek, 4 grudnia 2012

Studium przypadku, czyli jak to możliwe?

- Ja cię skądś znam - zmarszczyła brwi dziewczyna, która wsiadła do mojego przedziału. Przyjrzałam się jej uważniej: twarz znajoma, to prawda, ale skąd? Olśnienie przyszło chwilę później, gdy usiadła na fotelu, charakterystycznie przekrzywiła głowę, odgarnęła włosy za ucho: A.

Ta sama A., którą spotkałam przypadkiem jakieś dwa lata temu, w zupełnie innym pociągu zupełnie innej relacji. Wydaje się, że nie zmieniła się wiele - nadal zaskakiwała precyzją sądów, delikatnością wypowiedzi i doskonałym wyczuciem chwili. A rozmowa z nią nadal była niesłychaną przyjemnością.

- Niemożliwe - oceniła kilka dni później C. - Takie przypadki nie mają prawa się zdarzyć.

I tu zaczyna się robić ciekawie. No bo co to jest ten przypadek? I co właściwie stało się w pociągu?
Gdy chwilę pomyśleć, wychodzi na to, że nic specjalnego. Ot, przecięły się dwie ścieżki przyczynowe, Arystotelesowi kupcy spotkali się na targu, żadna nowość.

Że prawdopodobieństwo małe? A co to znaczy małe, poniżej 0,05? O, przepraszam, ja mogłam już tydzień wcześniej przewidzieć z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością, że tego dnia, o tej godzinie będę siedzieć w tym pociągu, w tym wagonie (zawsze wsiadam w ostatni wagon), tylko przedziału nie byłam stuprocentowo pewna (ale jakieś tam typy miałam).
A. też kilka dni wcześniej wiedziała, że wsiądzie w ten pociąg.

Jeśli więc zdefiniować* przypadek jako zdarzenie, którego nie jestem w stanie przewidzieć (bo nie jestem demonem Laplace'a; albo lżej: bo nie znam rozkładu tygodnia A.) - to był to bardzo fajny przypadek. I - jak większość przypadków - całkiem prawdopodobny.
Fajnie to brzmi post factum, prawda?

*Tych definicji jest multum, ale akurat ta mi pasuje.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz