sobota, 29 grudnia 2012

Gdzie są nasze książki?

Play it Sam, play our song.
No i się zaczęło. 

Mam wrażenie, że od czasów "Casablanki" każda szanująca się filmowa para powinna mieć Swoją Piosenkę (TM). Jeśli mamy do czynienia z filmem/serialem dla młodzieży, to powinność zmienia się w konieczność. A że lubimy czerpać wzory z seriali, Swoją Piosenkę powinna mieć także każda (no dobrze, niech będzie, że co druga) NIEfilmowa para. Do tego stopnia, że na portalach ułatwiających planowanie wesel pojawiają się porady dla muzyków: co robić, gdy para Swojej Piosenki (o zgrozo!) nie ma.

Schemat jak schemat, Ameryki nie odkrywam.
Zastanawiam się tylko, dlaczego nie widziałam jeszcze żadnej filmowej pary, która miałaby Swoją Książkę?

Naprawdę rozumiem różnicę. Rozumiem, że piosenek słucha się często w towarzystwie, podczas gdy książki czyta się w zaciszu własnej wyobraźni. Rozumiem, że pierwszy wspólny taniec mający w tle konkretną melodię może być niezapomnianym przeżyciem, a trudno jest tańczyć do książki (chociaż tu się można zastanawiać: co gdyby puścić takiego e booka z Panem Tadeuszem? Trzynastozgłoskowiec to przecież piękna i bardzo rytmiczna fraza, prawda? Albo Potop: "do Wodoktów! Do Wodoktów! Do Wodoktów wszyscy!", całkiem ładny refren).

I nie zastanawiałabym się nad tym specjalnie, gdyby nie to, że przecież Nasze Książki istnieją. Zasada jest prosta: znalazłam genialną książkę. Oczywiste, że podrzucam ją przyjacielowi. (Albo przyjaciołom, żeby nie zawężać). Lub odwrotnie: ktoś podrzuca mi swoją książkę. I się zaczyna.

Oczywiste, że potem o tej książce rozmawiamy, bywa, że rozmowa przeradza się w żywiołową dyskusję na noże (był ten Myszkin idiotą czy nie? I co się właściwie stało w Czarnem?). Oczywiste, że zaczynamy ją nieświadomie cytować, wplatać cudze słowa w własne wypowiedzi. Oczywiste, że gdy widzimy tę książkę na wystawie w księgarni, uruchamia się nam niemal identyczny łańcuch skojarzeń i wspomnień. Oczywiste, że są to Nasze Książki. Wyłącznie nasze, reszta świata może je sobie znać i czytać, ale TAKIEGO ładunku emocjonalnego w nich nie znajdzie.

Macie takie książki? Bo ja mam wiele.

A ci uparci scenarzyści dalej swoje: piosenki i piosenki i tak w koło Macieju. Serio, marzy mi się film, w którym para bohaterów spojrzy na wystawę w księgarni, zerknie na siebie porozumiewawczo, ktoś uśmiechnie się samym kącikiem ust, a ktoś wyjaśni przypadkowemu towarzyszowi: "to nasza książka". Czekam.



wtorek, 4 grudnia 2012

Studium przypadku, czyli jak to możliwe?

- Ja cię skądś znam - zmarszczyła brwi dziewczyna, która wsiadła do mojego przedziału. Przyjrzałam się jej uważniej: twarz znajoma, to prawda, ale skąd? Olśnienie przyszło chwilę później, gdy usiadła na fotelu, charakterystycznie przekrzywiła głowę, odgarnęła włosy za ucho: A.

Ta sama A., którą spotkałam przypadkiem jakieś dwa lata temu, w zupełnie innym pociągu zupełnie innej relacji. Wydaje się, że nie zmieniła się wiele - nadal zaskakiwała precyzją sądów, delikatnością wypowiedzi i doskonałym wyczuciem chwili. A rozmowa z nią nadal była niesłychaną przyjemnością.

- Niemożliwe - oceniła kilka dni później C. - Takie przypadki nie mają prawa się zdarzyć.

I tu zaczyna się robić ciekawie. No bo co to jest ten przypadek? I co właściwie stało się w pociągu?
Gdy chwilę pomyśleć, wychodzi na to, że nic specjalnego. Ot, przecięły się dwie ścieżki przyczynowe, Arystotelesowi kupcy spotkali się na targu, żadna nowość.

Że prawdopodobieństwo małe? A co to znaczy małe, poniżej 0,05? O, przepraszam, ja mogłam już tydzień wcześniej przewidzieć z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością, że tego dnia, o tej godzinie będę siedzieć w tym pociągu, w tym wagonie (zawsze wsiadam w ostatni wagon), tylko przedziału nie byłam stuprocentowo pewna (ale jakieś tam typy miałam).
A. też kilka dni wcześniej wiedziała, że wsiądzie w ten pociąg.

Jeśli więc zdefiniować* przypadek jako zdarzenie, którego nie jestem w stanie przewidzieć (bo nie jestem demonem Laplace'a; albo lżej: bo nie znam rozkładu tygodnia A.) - to był to bardzo fajny przypadek. I - jak większość przypadków - całkiem prawdopodobny.
Fajnie to brzmi post factum, prawda?

*Tych definicji jest multum, ale akurat ta mi pasuje.