niedziela, 26 czerwca 2011

I jajko na twardo

Uprzedzam: będzie monotematycznie.

- Dzień dobry, pani doktor! - uśmiechnął się do mnie pan z kundelkiem.
- Wiktorcia, uważaj, bo wpadniesz pod rower pani doktor! - młoda blondynka zbeształa ruchliwą dziewczynkę, która pchała mi się pod koła.
- Przepraszam panią, a od której państwo jutro otwieracie? - zaczepiła mnie myszowata kobieta w średnim wieku.

Wszystkie trzy sytuacje przytrafiły mi się w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Wszystkie w tym samym miejscu - w bramie wyjazdowej miejscowego ośrodka leczenia psychiatrycznego.
Ośrodek jest duży - mieszczą się w nim chyba ze trzy oddziały całodobowe i ze dwa oddziały dzienne, tzw. rehabilitacyjne. W praktyce: pacjenci (w fazie remisji) przychodzą tam rano, a po południu, po terapii - wracają do domów.

Schemat, który - jak sądzę - ułożył się w głowach pana z kundelkiem, młodej mamy i myszowatej pani, był prosty. Skoro wychodzi ze szpitala, to albo pacjent, albo lekarz. Tertium non datur, głupie to, ale niech im będzie.

Co mnie intryguje: trzy razy wpadłam do szufladki z napisem "pani doktor". Dlaczego? Nie wyglądałam na lekarza: w każdym z trzech przypadków miałam potargane włosy, długą etnokieckę w kwiaty, hafty czy inne maziaje, raz - nie pierwszej nowości rower. Żadnej garsonki, żadnych okularów, o stetoskopie i fartuchu nie wspomnę.
(Wiem, wiem, jadę po stereotypie).

Gdybym musiała na siłę upchnąć się do którejś z tych dwóch szufladek, powiedziałabym, że wyglądam bardziej na pacjenta. Ale przechodniom, których spotykałam w bramie, na pacjenta najwyraźniej nie wyglądałam.

To ja bym chciała wiedzieć, jaki oni mają ten stereotyp pacjenta? W pasiastej piżamie, z rolką papieru toaletowego na szyi, wymachujący poszewką od poduszki i krzyczący: "Sprawiedliwość, Równość i Jajko na twardo"? Z pieśnią rdzennych indian południowoamerykańskich na ustach?

Irytujące, zwłaszcza w kontekście ostatnich dyskusji nad stanem opieki psychiatrycznej w Polsce i świadomości tzw. społeczeństwa.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Szuflandia

Z. była perfekcyjna. Jej doskonale dobrane ubrania leżały idealnie na perfekcyjnej figurze. Nienaganny makijaż podkreślał sarnie oczy z nieprzyzwoicie długimi rzęsami, a kiedy się uśmiechała, w opalonej twarzy błyskały białe jak śnieg zęby. Nic dziwnego, że większość jej studentek nie zapałała natychmiastową sympatią do o dwa lata starszej i jakieś dwadzieścia razy piękniejszej doktorantki.

Owszem, Z. miała też inne wady. Nie przygotowywała się do zajęć, plotła więc na nich bzdury; nie mogła się oprzeć, by co chwila nie zerkać na swoje odbicie w szybie (zajęcia odbywały się późno; niewielkie okno w piwnicach uniwersytetu doskonale sprawdzało się jako lustro). Wreszcie: chichotała.

Chichotała histerycznie, wyginając przy tym wdzięcznie rączkę w najmniej spodziewanych momentach. Chichotała omawiając Stasiuka, Miłosza i Barańczaka. Za chichot przy Herbercie miałam ochotę ją udusić.

- Idiotka - kwitowali jedni i wzruszali ramionami.
- Dajmy szansę - mówili drudzy (nieliczni).

Byłam wśród nielicznych. Po głowie pałętał mi się stereotyp pustej ślicznotki, a ja upierałam się wtedy, by walczyć ze stereotypami, zwłaszcza tymi w mojej głowie. Nerwowy chichot? Mój Boże, co ona temu winna, że się tak strasznie denerwuje? Nic dziwnego, że wydaje się nieprzygotowana: przecież zjada ją stres. A że działa mi na nerwy jak mało kto? Trudno, to już mój problem.

Uległam podczas ustnego kolokwium. Z. zadała mi jakieś banalnie proste pytanie, na które nie znałam odpowiedzi. Nie przeczytałam lektury, o którą pytała, ale ze studencką desperacją zaczęłam odpowiadać na pytanie. Z. dała się wciągnąć w rozmowę, a ja rozkręciłam się do tego stopnia, że zaczęłam polemizować z (nieprzeczytanym przecież) tekstem. Z kolokwium wyszłam z piątką, więc wiedziona lekkim moralnym kacem (i ciekawością) przeczytałam tę lekturę.

I szczęka mi opadła, bo jasno i wyraźnie uświadomiłam sobie, że plotłam bzdury. Że całkowicie mylnie zinterpretowałam nieprzeczytane to i owo, wyciągnęłam błędne wnioski i jeszcze przekonałam do nich Z. Wtedy uległam. Uznałam, że pod chichotem Z. niekoniecznie kryje się głębia intelektu.

Trzy lata później spotkałam Z. na imprezie. Na wieczornym piwie spotkała się większość pracowników Bardzo Dziwnej Firmy i drugie tyle pracowników "konkurencji". Taka integracja branżowa. Z. miała na sobie bylejaką kurteczkę, dżinsy i delikatny (choć wciąż nienaganny) makijaż. Nie pamiętała mnie, ale miałyśmy okazję, by porozmawiać.

Nie będzie wolty.

Z. nie błysnęła inteligencją. Nie okazało się nagle, że jest fajną dziewczyną. Nadal chichotała i wdzięcznie wyginała nadgarstek, nadal z jej ust rwącą rzeką wylewały się banały. Ale wysunęła się z szufladki, do której z takim trudem ją kilka lat wcześniej upchnęłam.

Okazało się bowiem, że Z. nie radzi sobie w sytuacjach społecznych. Miała ten charakterystyczny wyraz twarzy: z uśmiechem na ustach i paniką w oczach. Widać było, że się męczy.

I jak ja mam ją teraz z powrotem do jakiejś szufladki wepchnąć?